— Niekoniecznie.
— W takim razie może przejąć depeszę ktokolwiek.
— Stanowczo nie. Nie ulega bowiem wątpliwości, że między obu stronami wytwarza się uprzednio stosunek bliższy uwarunkowany obcowaniem, uczuciami, wspólnością myśli, przeżyć. Stąd to nic dziwnego, że niejednokrotnie, bo już przedtem utorował sobie drogę podatną do przeprowadzenia operacyi.
— Jak więc wyobrażasz sobie działanie telepatyi w naszym względzie w twoim wypadku.
— Bardzo prosto. Oto pewne indywiduum myśli o kimś od dłuższego czasu w sposób niezmiernie intenzywny; ów ktoś wypełnia niemal zupełnie jego widnokrąg myślowy, wżerając się niepodzielnie w jego duchową dziedzinę. Rozważa się głęboko jego mowę, ruchy, fizyognomię, słowem całą istotę, pozwala się opętać całą jaźnią. — Przypuśćmy teraz, że ową osobę, która tak wszechwładnie opanowała danego osobnika, zna jeszcze ktoś drugi — ktoś pozostający z opętanym w blizkich stosunkach — a staniemy tuż przed progiem tajemniczej dziedziny telepatyi. Opętanie myślowe zacznie się zwolna, bez świadomego przyczynienia się nadawcy, przenosić na drugiego osobnika i uzewnętrzniać, n. p. w naśladowaniu gestów zamyślonego indywiduum.
Przestałem na chwilę trochę znużony wysiłkiem porządkowania mych wywodów i spojrzałem na Norskiego.
Widocznie słowa moje podziałały nań silnie, bo oparł zachmurzone nagle czoło na dłoni i utkwił zamyślony wzrok w ziemię. Po chwili wahania zapytał niepewnie:
— Lecz owo przejęcie się obcą jaźnią musi mieć w takim razie silne zabarwienie uczuciowe? Inaczej nie da się wytłómaczyć ta jego intenzywność.
— Zapewne. Telepatya działa najsprawniej tam, gdzie wchodzi w grę uczucie.
— Czy masz na myśli miłość?
— Niekoniecznie. Sądzę, że potężne wywierać musi skutki też uczucie strachu lub grozy związane z zamyśloną jaźnią. Tak n. p. przypuszczam, mogą działać telepatycznie niektórzy zbrodniarze. Myśli ich, krążące ustawicznie koło nieszczęsnej ofiary działają prawdopodobnie jak mocne, jadowite wyziewy i przepajają sobą otoczenie, kłębiąc się w dzikich jak wężowisko skrętach. — Okropne są myśli zbrodniarzy! W ten sposób zdarzyć się może, że morderca wpływając telepatycznie na innych, pewnego dnia ujrzy w ich ruchach ofiarę rąk własnych.
Ryszard trupio blady wpatrywał się we mnie błędnym wzrokiem.
— To byłaby straszna zemsta, piekielna zemsta!...
— Tak, tak... Dobrześ to określił. Toby była zemsta umarłych... bez ich osobistego wdawania się. Istotnie, mocne być muszą myśli opętanych i działają potężnie. I tu w całej grozie odsłaniają się otchłanie natury, świadczące w znakach niesamowitych, jak okropną jest dusza człowieka.
Gdy domawiałem tych słów, Norski szybko podszedł ku oknu werandy i silnie pchnął je na ogród. Z zewnątrz wpadł słony wyziew morza zmieszany z wonią kwiatów i orzeźwił nam czoła.
— Trochę tutaj duszno — zauważył. — Może zejdziemy między klomby.
— Owszem.
Zeszliśmy.
Ranek był parny, pochmurny. Szary blask rozlewał się po świecie i nadawał wszystkiemu nijaki wyraz obojętności.
Było nam ciężko. Kroki nasze dźwigały się powoli, ospale, zapuszczając się w kręte aleje eukaliptusów, okrążając dziwacznie powyginane desenie grządek z kwiatami.
Parę razy przejechał obok nas Adaś z swemi ulubionemi taczkami, w których woził dla zabawy ziemię i piasek po szerokich ścieżkach ogrodu. Zauważyłem pewną regularność w tych wędrówkach. Rozpoczynał jazdę od pagórka, gdzie zapomocą łopatki kopał ziemię i ładował na taczki, przejeżdżał popod domek i znikał z ciężarem między krzakami bzu, na przeciwnym krańcu ogrodu, w którym wznosiła się altanka. Widocznie tam wysypywał ziemię, bo wkrótce zjawiał się z próżnemi taczkami i rozpoczynał ekspedycyę powtórnie. Zabawa zajmowała go bardzo, bo prawie nas nie zaczepiał, pilnie zajęty pracą. Spostrzegłem jednak, jak od czasu do czasu śledził ruchy ojca, który zakazał mu przebywać w altanie; dopókiśmy go mieli przed sobą na oku, kluczył po ścieżkach, zaledwo jednak obróciliśmy się doń plecyma, zbaczał w zakazanym kierunku i szybko wytrząsnąwszy zawartość taczek, wracał pomiędzy klomby.
— Dziwny chłopak — pomyślałem. — Jakiś duch przekory ciągnie go do tego kąta.
Lecz nie zwróciłem na to uwagi zdenerwowanego ojca. Ten tymczasem zajęty w dalszym ciągu poruszoną dopiero co kwestyą, chciał ją doprowadzić do względnie określonego końca.
Trochę chwiejnie, siląc się na spokojną obojętność, zauważył:
— Pozostałoby do rozstrzygnięcia zagadnienie: Kto na ciebie działa?
— Sądzę, że raczej należałoby stwierdzić tożsamość ruchów, jeżeli tylko nie są wytworem fantazyi nadającego. Łatwiej będzie mi odgadnąć, kto na mnie działa, gdy odpowiem na pytanie: Czyje gesty naśladuję?... Czy nie mógłbyś mi w tem przyjść z pomocą? Sprawa, o ile zauważyłem, dość cię zajęła. Czy obecne ruchy moje nie przypominają ci kogoś znajomego?
Norski znać nie przeczuwał, że kwestya weźmie taki obrót. Pytanie stropiło go. To też dopiero po chwili odpowiedział, nie patrząc na mnie:
— Niestety, ja ci się tu na nic nie przydam. Ta gestykulacya jest mi zupełnie obcą; nie widziałem jej u nikogo.
— W takim razie musisz zrezygnować z upragnionej odpowiedzi na zadane przedtem pytanie. Nie dowiesz się, komu podobało się wybrać za narzędzie swych dalekonośnych doświadczeń.
Mówiłem tonem umyślnie żartobliwym, by go nie zaniepokoić i wkrótce zeszedłem na temat obojętny. On też uznał za stosowne zmienić rozmowę i zaczął o czem innem.
A jednak jeszcze tegoż dnia dowiedziałem się, do kogo należały ruchy, któremi tak dziwnie przesiąkłem.
Stało się wieczorem, wkrótce po zachodzie słońca. Jak zwykle po kawie zaproponował Ryszard przechadzkę nad morze. Przystałem chętnie i podczas, gdy on już gotów do wyjścia czekał na mnie na stopniach terasu, ja zaszedłem jeszcze do pokoju po zarzutkę, bo wieczór zapowiadał się chłodny. Po chwili wróciłem i włożywszy dość fantazyjnie kapelusz na głowę, stanąłem w drzwiach wchodowych, naciągając rękawiczki. Norski narazie mnie nie widział, odwrócony twarzą ku morzu. Tak minęło w milczeniu chwil kilka.
Wtem on widocznie zniecierpliwiony czekaniem, odwrócił się, podniósł wzrok w stronę, gdzie stałem i nagle, jak przed widmem, zasłaniając się rękoma, pochylił się tak silnie wstecz, że omal nie stoczył się ze schodów.
— Ryszardzie! Co tobie? To ja!
Podbiegłem i w samą porę chwyciłem go pod ramię. Uspokoił się, nie spuszczając ze mnie błędnych piekielnem przerażeniem oczu, jakby nie dowierzał dźwiękowi mego głosu.
— Tak, to ty, prawda. Co za przeklęte przywidzenie. Lecz ten ruch, ten twój nieszcęssny ruch i sposób założenia kapelusza tak mi żywo przypomniał...
— Kogo? — podchwyciłem z zapartym tchem.
— Prandotę — wyjąkał, jakby przerażony równocześnie brzmieniem tego nazwiska, które od paru tygodni wyszło poza obręb naszych rozmów.
I poszliśmy na plażę.
Nazajutrz miałem wyjechać. Pobyt mój u Norskiego był dlań widocznie z dniem każdym wzrastającą katuszą. To też, gdy mu oświadczyłem swój zamiar, zagrał w jego oczach błysk nagłej radości. Odetchnął. I ja opuszczałem willę z ulgą w sercu. Było mi tu już od dłuższego czasu za duszno; atmosfera zionęła ukrytym jadem. Każda godzina spędzona z Ryszardem działała na mnie jakoś niepokojąco i oddalała coraz bardziej od tego dziwnego człowieka.
I on zmienił się bardzo. Pobladł, wyżółkł i zestarzał się o lat kilkanaście. Tych parę miesięcy spędzonych razem przekształciło tego energicznego, twardego jak stal mężczyznę do niepoznania. Jeżeli mimo to nie rozstał się ze mną wcześniej, to zrobił to, sądzę, chyba z jakiejś okropnej w swym tragizmie ciekawości rzeczy, które go miały zdruzgotać, połączonej z duchem wewnętrznej przekory; jakby chciał stoczyć ze mną rodzaj pojedynku bez wyzwania, bez słów. Jego dumny, męski charakter spostrzegłszy, że pod pewnym względem mogę być dlań groźnym, postanowił stawić czoło i wytrwać do końca.