Aż razu jednego — był to już czwarty dzień z rzędu, od czasu pierwszego wyłonienia się — spostrzegłem z przerażeniem zagadkową zmianę w tej anielskiej twarzy. Jakaś ciemna jak otchłań plama wykwitła na prawem licu. Nazajutrz rozszerzyła się gwałtownie i objęła czoło. Była podobna do plam, które w jasną noc widać na tarczy księżyca: wiała z nich pustka i chłód.
Niebawem wzdłuż jej alabastrowych rąk przeciągnęły się również niepokojące cienie. Śledziłem z rozpaczą niewytłómaczoną postęp tego zaniku, czy zaćmienia, świetlanej wizyi. Zmiany te posuwały się równoległe z przekształceniami w jakości owej specyalnej woni, o której wspominałem już parokrotnie. Nie powiem, że ta ostatnia nabierała intenzywności, bo wtedy być może odrazu byłbym odgadł jej genezę, ile raczej nabierała coraz to odmienniejszego zabarwienia.
Ta właśnie równoległość obu zmian naprowadziła na wniosek o ich wzajemnej zależności, przyczem powziąłem podejrzenie, iż wchodzi tu w grę mój anormalnie rozwinięty zmysł węchu.
Pod tym względem należałem do wyjątków. Wszystkie jednak niezwykłe zdolności me w tym kierunku zdradzałem li tylko w chwili silnego podniecenia, zdenerwowania itp. Kiedyindziej węch mój w niczem nie oddalał się od przeciętnego zakresu. Dodać należy, że zawsze w takich wypadkach wyglądałem nieco anormalnie, chociaż przeważnie byłem najzupełniej przytomny. Wiedząc o tej mej właściwości, podrażniono mnie raz umyślnie podczas konwersacyi, toczącej się w jadalni. Pani domu postawiła tymczasem na stole w salonie wspaniałą wazę na kwiaty, której dotąd nie widziałem, gdyż była świeżo sprowadzona. Wazy absolutnie ani ja, ani nikt inny z gości dostrzedz nie mógł, bo salon znajdował się aż w trzecim pokoju, na lewo. Ponadto pozamykano drzwi tak, że żaden z obecnych stanowczo nie wyczuwał najmniejszego śladu jakiejkolwiek woni. Po chwili ukazała się pani W. i z uśmiechem zwracając się do mnie, zapytała:
— Jakżeż podoba się panu mój nowy nabytek?
— Czy myśli pani o wazonie w salonie?
— Oczywiście.
— Istotnie prześliczny.
I dokładnie opisałem jego kształt. Był w formie rozgwiazdy ośmioramiennej, inkrustowany po krajach koralem. Nie omieszkałem wyszczególnić kwiatów w nim umieszczonych, jakoteż gustownego ornamentu, w którym je ułożono. Drogocenne naczynie napełniono wonną esencyą dla ułatwienia mi zadania.
Innym razem podstępnie podniecono mnie trochę szampanem, poczem kazano odgadywać dwanaście różnych przedmiotów, pochowanych w szkatułkach i skropionych jakimś wonnym olejkiem. Próba udała się wybornie; wymieniłem po kolei wszystkie bez zająknienia.
Swoją drogą unikałem podobnych eksperymentów, bo po każdym doznawałem niezmiernego znużenia i nerwobólów.
Chociaż proces, jaki zachodził u mnie przy wspomnianych doświadczeniach, był zapewne bardzo złożony, starałem się przecież choć w głównych zarysach ująć jego istotę.
Że z woni ciała mogłem wnioskować o jego kształcie, położeniu, może nawet i ruchach — to zdaje się było wynikiem całego splotu fizyologicznych zajść.
Każdy punkt ciała wysyłał woń o specyalnem, poniekąd zindywidualizowanem zabarwieniu, wywołując odpowiednią podnietę w mych ośrodkach węchowych. Jeśli woń pojmiemy jako ruch cząstek eteru, podobny do ruchu fal światła, ciepła itd., to sprawa przedstawi się jasno. Suma podrażnień, rozlokowanych na korze mózgowej odpowiednio do ich źródła, dawała wrażenie całości a tą drogą podziemnej komunikacyi przerabiała się na takąż sumę podrażnień wzrokowych i przenosiła na ośrodki optyczne, wytwarzając obraz wewnętrzny. Skutkiem szczególnej, być może mnie tylko właściwej wrażliwości centrów węchu i wzroku, istniała tu prawdopodobnie bardzo ścisła korelacya obu zmysłów. Najdrobniejsze przemiany w jednym znachodziły natychmiastowy oddźwięk w drugim: ośrodki jakby udzielały sobie swych senzacyi, zarażając się niemi nawzajem. Współdziałała też zapewne spotęgowana niebywale subtelna pamięć, która po doznaniu szeregu podrażnień węchowych w lot przypominała mi odpowiadający jej szereg wzrokowy, znała wszelkie możliwe, wzajemne ich kombinacye i skojarzenia. Może nawet jak genialny znawca tonów z kilku zasadniczych motywów dogrywa całokształt symfonii, domyślała się z zaczątków reszty.
Nigdy nie mogłem twierdzić, że ciało „widzę” w zwykłem znaczeniu tego słowa. Jeśli przecież używałem tego wyrażenia, mówiłem tylko przenośnie lub też występowała wtedy w swej roli wyobraźnia, projekcyonując obraz na zewnątrz.
Jeśli atoli woń nie jest falą, lecz powstaje wskutek odrywania się cząstek ciała, to widocznie odbywa się ono symetrycznie, stosownie do kształtu i rodzaju przedmiotu, lub też umiałem uporządkować bezładny chaos podrażnień, idąc przy patrzeniu drogą wsteczną ku źródłu woni. — Przy obu teoryach jej istoty nie wykluczałem bynajmniej bezpośredniego działania na wyobraźnię i centra rozumujące, bez poprzedniej transpozycyi na obraz wzrokowy.
Jak daleko sięgały me zdolności optyczno-osfrantyczne, sam nie wiedziałem. — Może i wydoskonaliły się z wiekiem, chociaż wcale do tego nie przykładałem wagi. W każdym razie one to właśnie skłoniły mnie do przypuszczenia, że i poza wizyą pięknej pani kryją się w istocie rzeczy ich odruchy.
Nieodwołalnie zdecydowałem się na przekroczenie muru; tylko obręb nim objęty mógł mi dać upragnione rozwiązanie ciemnej sprawy.
Nazajutrz po powzięciu postanowienia przyszedłem wcześniej nad ranem ze sznurową drabinką, zaopatrzoną u końca dwoma haczkami. Zarzuciwszy ten ruchomy pomost na szczyt muru, wdrapałem się nań z kolei sam.
Był szeroki na metr, że wygodnie stanąłem na blankach.
Pyszny widok uderzył me oczy po spojrzeniu w dół. Przestrzeń w obrębie muru piętrzyła się we wschodniej stronie kształtem wzgórza zarosłego w całej swej rozciągłości różami. W części południowej obniżonej, wznosiła się wytworna, parterowa willa. Klomby pełne kwiatów, zaciszne aleje, kobierce trawników, inspekty, cieplarnia — wypełniały resztę w całość marzennie uroczą.
Przeszedłem mur wzdłuż pod kątem prostym aż do węgła, szukając miejsca do opuszczenia się na drugą stronę. Na sąsiedniej ścianie od wnętrza dostrzegłem coś w rodzaju drzwi: więc było wejście, lecz zręcznie zamaskowane od zewnątrz. Tu zesunąłem się po drabinie na dół...
Stałem naprzeciw gościnnie otwartych podwoi willi. Znać wszystkie drzwi były rozwarte na przestrzał, bo daleko na drugim końcu, poprzez otwór krwawiły róże z ogrodu.
Zanurzyłem się w chłód pokoi. Zaraz u wstępu olśnił mię przepych. Urządzenie było stylowe, w guście średniowiecznym. Duże, gotyckie okna osadzone we framugach, mahoniowe krzesła z wysokiemi poręczami, ciężkie opony z aksamitu. Sale wielkie, wysoko sklepione; ze stropu podpartego arkadami zwisały kosztowne lampy olejne.
Przeważał ton ciemno-amarantowy. Ta barwa spływała od brokatowych obić ścian, nie tchnęły porozścielane wszędzie kobierce.
Witraże w komnacie, zdaje się przeznaczonej na salon, wcedzały w jej wnętrze różnobarwną rozetę, która rozwachlarzała się, jak tarcza na małych kością słoniową wykładanych organach. Klawiatura była otwarta. W srebrnych, kształtem kielicha rozwartych ramionach kandelabrów, tkwiły do połowy nadpalone świece, wkoło obsiadły je grube, łzawe grzyby, stężałe w białe stygmaty bólu: płacz gromnic.