Выбрать главу

Przeszedłem kolejno wszystkie pokoje. Wnętrze robiło wrażenie w pełnym toku przeciętego życia, momentalnego zastanowienia się: jak w baśni o śpiącej królewnie — brakowało, zda się, tylko pocałunku młodego królewicza, by znowu w ruch wprawić zazaklęty[2] snem pałac. Nawet czas stanął: zegary zdawna snać nie nakręcane, milczały głucho.

Spojrzałem na swój: wskazywał jedenastą rano. Znużony, wróciłem do sypialni. Nie wiem, czemu tu właśnie zapragnąłem odpocząć. Zapewne dlatego, że tu jeszcze najwięcej zastałem śladów przerwanego życia.

Usiadłem w fotelu, machinalnie biorąc do ręki jasną, kobiecą narzutkę, którą tam ktoś porzucił. Na posadzce, kilka kroków odemnie leżała chusteczka z koronek, podniosłem ją: doszła mnie delikatna woń perfumy. Może tej z flakonu na kominku? Podszedłem — był rzeczywiście napełniony do połowy jakimś płynem. Wylałem parę kropel na dłoń i syknąłem, jak poparzony. Czyżby trucizna? Wróciłem na fotel, nie wypuszczając z ręki narzutki. Byłem senny, oszołomiony atmosferą domu, działała narkotycznie jak napój z dawnych, baśniowych czasów. Oparłem głowę o poręcz fotelu i zadrzemałem...

Owładnęło mną uczucie zadomowienia się, wejścia w duszę mieszkania. Każdy przedmiot prawie szeptał mi tajne swe dzieje, zwierzał historyę miejsca. Przed oczyma memi zaczęła się rozgrywać jakaś mimiczna fecya bez słów, bez dźwięków.

Naraz rozsunęła się kotara od sąsiedniej sali i do pokoju weszła ona — piękna, jak zawsze i jak zawsze smutna.

Była wzburzona. Gwałtownym ruchem zdjęła atłasową narzutkę, okrywającą jej boskie ramionia i rzuciła ją na fotel, na którym siedziałem. Z wyrzutem zwróciła się w stronę, skąd przyszła; poruszenia ust wskazywały na to, że z kimś rozmawia, z kimś, co stał u wejścia. Lecz nie widziałem nikogo.

Rozmowa przybierała widocznie coraz drażliwszy charakter. Ruchy jej nabrały odcienia rozpaczy; widać gniew nie pomógł — uciekła się do prośby.

Wyciągnęła błagalnie swe cudne ręce i objęła niemi czyjąś szyję; lecz ręce odpadły pod brutalnem odepchnięciem. Więc rzuciła się kornie na kolana. Lecz oczy zdradzały beznadziejną rozpacz: nie wysłuchano jej. Wtem porwała się, jak śmiertelnie raniona i całem ciałem rzuciła naprzód; ręce, chcąc kogoś zatrzymać natrafiły na próżnię i upadła bezwładnie na posadzkę...

Minęła długa chwila. Wreszcie ociężale, z wysiłkiem dźwignęła się i podeszła do kominka. Z dłoni wysunęła się koronkowa chusteczka w miejscu, gdzie ją podniosłem. Była w tej chwili odwrócona do mnie plecyma, że nie mogłem poznać z ruchu rąk, co robi. Gdy zbliżyła się z kolei ku oknu, oczy jej świeciły suchym, szklanym wyrazem. Patrzyła na coś na palcu z rozdzierającym uśmiechem: opuszczona.

Przestała się uśmiechać i krokiem powolnym, krokiem dogarezzy wyszła z pokoju. Jeszcze raz mignęła jej królewska postać tam u drzwi ogrodowych, zalśniła szafirowa strzała we włosach i znikła wśród róż.

Obudziłem się. W oczy uderzył mnie silny blask. Był to refleks od szklanych ścian pomarańczarni, który przeszywszy okno pokoju, dosięgnął mnie w półmroku. Spuściłem wzrok ku dołowi i zauważyłem, że wciąż jeszcze mam w ręku narzutkę. Począłem się jej przyglądać ciekawie:

— Więc to był punkt wyjścia... Stąd zaczęła się retrospekcya... Aha! prawda — też chusteczka. Punkty wytyczne. No i ona... naturalnie — i wszystko, co dotyczyły jej osoby. Lecz kim była ta postać druga, niewidzialna? Mężczyzną niezawodnie... Przypomniały mi się odciski kopyt widziane pierwszego dnia. Poczynały się właśnie w tem miejscu muru, gdzie było zakryte wejście.

— Zatem to było wtedy... Może nawet parę chwil przed mem przybyciem...

Policzyłem dnie: od czasu rozpoczęcia słonecznej kuracyi upłynęło 7 dni. Popatrzyłem na kalendarz, stojący na biurku; nakręcono go raz ostatni 28 lipca, daty zgadzały się.

Opuściłem fotel i podążyłem w kierunku, w którym znikła. Po przejściu dwóch pokoi znalazłem się w ogrodzie u stóp różanego wzgórza. Wstępywało ku szczytowi w paru kolistych kondygnacyach, wyraźnie odciętych chodnikami, które okrążały je ślimakiem na każdym etapie. Z bijącem sercem zacząłem wspinać się na wierzchołek. Po drodze mijałem róże rozkwitłe w całej krasie, zionące upojną wonią z głębi zwojów, przechodziłem obojętnie koło posągów dłuta pierwszorzędnych rzeźbiarzy, umieszczonych u wstępu do nowego skrętu serpentyny. Na ścieżce, okręcającej przedostatnim pierścieniem pagórek przystanąłem, zapuszczając niecierpliwe spojrzenie na szczyt od dołu prawie zakryty na głucho gęstwą róż.

Dopiero teraz spostrzegłem, że jak przedmurzem okalały naturalną altaną z krzewów mirtu. W trzech jej ścianach powycinano otwory w kształcie okien, obciągnięte po brzegach błękitną ramą barwinku.

Głęboka zieleń chłodnika zestrajała się harmonijnie z purpurą otoczenia.

Gdy zachwycony arcydziełem sztuki ogrodniczej zachodziłem ku wejściu do altany, nagle zajrzawszy dokładniej w najbliższe z okien, zadrżałem...

W ramach mirtu zarysowały się plecy i głowa kobiety. Krucze włosy były uczesane w grecki węzeł, szyję ujmował wysoki kołnierz białej, kaszmirowej sukni à la Marya Stuart. Twarzy stąd nie widziałem, gdyż była odwrócona w przeciwną stronę. Lekkie przechylenie wstecz smukłej kibici nadawało jej wygląd rozkosznego marzenia, zapatrzenia się w dal, cichej kontemplacyi południa. Nie chcąc przerywać, wstrzymałem się ośmielony... Gdy jednak przez dłuższy czas nie poruszyła się z miejsca, przemogłem się i przebywszy ostatni przegób wężownicy, stanąłem we wnętrzu altany.

Jedno spojrzenie w stronę nieznajomej wydarło mi z piersi okrzyk zgrozy. Na tle mirtów, wciśnięte w szerokie, trzcinowe krzesło z poręczami, siedziały zwłoki młodej kobiety w stadyum najwyższego rozkładu. Twarz o szlachetnym, podłużnym owalu przedrążyły wstrętne, wygniłe jamy. Na strupieszałym palcu lewej ręki, zwisłej z poręczy krzesła, rozrzucał mokre blaski szmaragdowy sygnet. Był otwarty; odchylone wieczko ukazywało wgłębienie wielkości naparstka: wnętrze było puste...

Dościgało południe. Rozżarzona cisza skwaru sączyła wokół leniwy napój omdlenia, pętała mózg, omotywała wolę. Ze wszech stron zionęły gorączką jakieś olbrzymie pracowite dusze... wstrzykiwały fale ognia opętane tłocznie. Jakieś straszne, spiekłe usta rozchyliły czarne wargi i pragną, pragną, pragną...

Szaleją róże, purpurowe róże...

A wśród orgii róż, wśród rozpusty róż ta duszna, trupia woń...

SZALONA ZAGRODA

W poblaskach stoję słonecznych, w strugach się pławię pokrwawia — a wichry nademną tak smętnią, a wichry tak kwilą nad głową...

W step patrzę pusty, rozległy, w step patrzę, zielskiem zmącony — a kruki się żalą nademną, a kruki nademną tak płaczą...

Samotny stoję w rumowiu, bezdomny ojciec bezdzietny — a rozpacz po gruzach się tłucze, a rozpacz po szczerbach się słania...

Na kresach chmury się prężą, na skłonaeh[3] chmury się stalą — dym płachtę zarzucił na oczy, w krtań więzgną, wrzynają się sadze...

....................

Wczoraj wróciłem z zakładu: nie jestem już szkodliwy. Niech i tak będzie. Lecz przysięgam, że każdy na mem miejscu, w podobnych okolicznościach doszedłby wkońcu tam, gdzie ja...

Nie jestem chory i nie byłem nim nigdy — nawet wtedy... tak... nawet wtedy. To, co zrobiłem, wynikło nie z jakiegoś zboczenia, lecz było konieczne, jak nimi są przejawy żywiołów, jak śmierć i życie — wynikło ze środowiska z oczywistością niezachwianą. Nie jestem i nie byłem nigdy psychopatą!

вернуться

2

Błąd w druku; powinno być zaklęty.

вернуться

3

Błąd w druku; powinno być skłonach.