— A drzewa? — spytała Vaintè, patrząc w stronę bezlistnych, uschłych drzew sterczących smutnie wokół nowego pola.
— Już zostały zniszczone. Popatrz na konary odpadłe od tamtego dużego. Pochłonęły je bardzo żarłoczne drewnożerne chrząszcze. Po zjedzeniu drewna przejdą w stadium larwalne. Wtedy pozbieramy poczwarki chowające się w twardniejącym oprzędzie. Można je przechowywać, dopóki nie będą znów potrzebne.
Vaintè wróciła do cienia i dostrzegła, że większość robotnic uczyniła to samo. Popołudnie było gorące i przyjemne, ale nie nadeszła jeszcze pora zakończenia pracy.
— Po zasadzeniu tych ziaren odeślij robotnice do domu — poleciła Vaintè.
Enge pracowała z nimi. Vaintè poczekała, aż spojrzy na nią, wtedy skinęła, by podeszła. Enge wyraziła gestem wdzięczność, nim się odezwała.
— Kazałaś zdjąć więźniarkom okowy. Jesteśmy bardzo wdzięczne.
— Nie ma za co. Kazałam je zakuć na uruketo, aby nie mogły podjąć próby pokonania załogi i ucieczki.
— Nie rozumiesz Cór Życia, prawda? Gwałt jest sprzeczny z naszymi zasadami…
— Miło mi to słyszeć — powiedziała sucho Vaintè. — Moją zasadą jest niedawanie okazji. Teraz, gdy uruketo odpłynęło, każdy niezadowolony ze swego losu może uciekać jedynie w puszczę lub dżunglę. Ponadto twoje towarzyszki będą lepiej pracowały bez więzów.
— A więc nadal jesteśmy więźniarkami.
— Nie — zaprzeczyła stanowczo Vaintè — nie jesteście. Jesteście wolnymi obywatelkami Alpèasak z takimi samymi prawami i obowiązkami jak reszta mieszkanek. Wyciągnij wnioski z przeszłości. Rada Inegban* uznała was za niegodne obywatelstwa miasta i wysłała tutaj, byście zaczęły nowe życie w nowym mieście. Mam nadzieję że nie powtórzycie tu tych samych błędów, które popełniłyście tam.
— Czy to groźba, Vaintè? Czy Eistaa Alpèasaku uważa nas za gorsze od pozostałych obywatelek — czy będziemy inaczej traktowane?
— To nie groźba, ale ostrzeżenie, moja efenselè. Wyciągnij wnioski z tego, co się stało. Między sobą wierzcie w co chcecie, ale zatrzymujcie to dla siebie. Nie wolno wam rozmawiać o tym z innymi. Żadna z nas nie pragnie tego słyszeć.
— Skąd możesz mieć pewność? — spytała twardo Enge. — Takaś mądra?
— Dość mądra, by wiedzieć, iż jesteście podżegaczkami — odparła oschle Vaintè. — Na tyle przewidująca, by z ostrożności obserwować was bacznie. Nie spowodujecie tu takich kłopotów jak w Inegban*. Nie będę taka cierpliwa jak tamtejsza rada.
Enge, choć dotknięta tym, co usłyszała, glos miała obojętny i pozbawiony obrazy.
— Nie sprawiamy umyślnie kłopotów. Wierzymy tylko…
— Świetnie. Dopóki będziecie wierzyły skrycie po kątach, gdzie inne nie będą was słyszeć. Nie zniosę żadnej działalności wywrotowej w moim mieście.
Vaintè czuła, iż zaczyna tracić nerwy w obliczu twardej jak skała niezłomności dziwnych wierzeń Enge. Z ulgą więc przyjęła widok śpieszącej ku niej z wiadomością fargi. Choć nie mówiła za dobrze, pamięć miała doskonałą.
— Miasto… przybyła… imieniem Stallan. Rzeczy ważne przekazuje… posłuchania prosi.
Vaintè odesłała ją gestem, potem niegrzecznie odwróciła się plecami do Enge i poszła do miasta. Stallan czekała na jej powrót, zachowaniem swym zdradzając odniesiony sukces.
— Zrobiłaś to, o co cię prosiłam? — spytała Vaintè.
— Zrobiłam, Eistao. Tropiłam zabójcze zwierzęta, póki ich nie odnalazłam. Wtedy strzeliłam, zabiłam jedno i powróciłam z ciałem. Jest tu blisko. Zostawiłam nic nie wartą Hèksei, by je pilnowała. W tym ustuzou jest coś dziwnego i niepokojącego.
— Dziwnego? Co? Musisz mi powiedzieć.
— To trzeba pokazać, byś zrozumiała.
Stallan poprowadziła w milczeniu do nadrzecznej części miasta. Czekała tam Hèksei, stojąc na straży przy mocno obwiniętym pakunku. Miała brudną, podrapaną skórę i gdy tylko Vaintè i Stallan podeszły, zaczęła żałośnie protestować. Nim wypowiedziała pierwsze słowo, łowczyni uderzyła ją w głowę, powalając na ziemię.
— Gorzej niż bezużyteczna — syknęła. — Leniwa, hałaśliwa w czasie polowania, przepojona strachem. Opóźniała mnie i o mało przez nią obie nie zginęłyśmy. Nie chcę więcej mieć z nią do czynienia.
— Ani Alpèasak — szybko osądziła Vaintè. — Opuść nas! Opuść miasto! Dołącz do ambenin!
Hèksei zaczęła protestować, lecz Stallan brutalnie kopnęła ją w usta. Hèksei uciekła, a wrzaski towarzyszące jej agonii odbijały się od napowietrznych korzeni i liści. Vaintè natychmiast zapomniała o bezwartościowym stworzeniu i wskazała na pakunek.
— Czy to zabójcze zwierzę?
— Tak. — Stallan zerwała przykrycie i zwłoki Hastili stoczyły się na bagnistą ziemię.
Na ich widok Vaintè ogarnęło przerażenie i zdumienie. Opanowując odrazę, podeszła powoli, potem szturchnęła ciało nogą.
— Były cztery stworzenia — mówiła Stallan. — Wszystkie mniejsze od tego. Odnalazłam je i śledziłam. Wędrują nie brzegiem, lecz oceanem. Nie mają jednak łodzi, lecz siadają w wodzie na drzewo i popychają je innymi kawałkami drewna. Widziałam, jak zabijały inne fu trząś te zwierzęta, tak jak musiały zabić samców i strażniczki na plaży. Nie robią tego zębami, pazurami czy rogami, bo jak widzisz, są bezrogie, a ich zęby i pazury są małe i słabe. Zabijają czymś w rodzaju ostrego zęba przymocowanego do kija.
— Te futrzaste zwierzęta znają różne sztuczki. Mają mózgi.
— Wszystkie stworzenia mają mózgi, nawet takie prymitywne hèsotsany. — Stallan poklepała broń zwisającą jej z ramienia. — Ale traktowane odpowiednio hèsotsany nie są groźne. W przeciwieństwie do tych. Zechciej teraz, proszę, bliżej przyjrzeć się bestii. A to drugie futro, na dole, nie wyrasta z bestii, lecz ją owija. Tam jest torba, w której znalazłam to, ten obrobiony kamień z ostrą krawędzią. Widzisz, tą owijającą skórę można zdjąć, pod nią to stworzenie ma własne futro.
— To samiec! — krzyknęła Vaintè. — Samiec zwierzęcia-futra o małym, bestialskim mózgu, na tyle śmiały, by zagrozić nam, Yilané. To chcesz mi powiedzieć? Że te paskudne bestie są dla nas tak niebezpieczne?
— Tak uważam, Vaintè. Ale ty jesteś eistaą i to ty decydujesz, co jest czym. Powiedziałam tylko to, co widziałam, pokazałam ci, co znalazłam.
Vaintè długo trzymała w kciukach ostry kamień. Długo przyglądała się trupowi, zanim się odezwała.
— Sądzę, iż nawet ustuzou mogło rozwinąć w sobie niski stopień inteligencji i przebiegłości. Nasze łodzie rozumieją kilka rozkazów. Wszystkie zwierzęta mają jakieś mózgi. Można wyszkolić enteesenaty, by poszukiwały w morzu pożywienia. Któż jest w stanie stwierdzić, jak dziwne rzeczy zdarzały się od jaja czasu w tym dzikim zakątku świata, tak odległym od naszego? Dopiero zaczynamy to poznawać. Nie ma tu Yilané, które by zaprowadziły porządek. Wynika z tego możliwość, i trudno ją odrzucić, mając przed oczami dowód, że gatunek wstrętnego ssaka osiągnął pewien poziom wypaczonej inteligencji. Wystarczającej dla poszukiwania kawałków kamienia i zabijania nimi. Tak, to możliwe. Ssaki te powinny jednak pozostawać w swojej dżungli, zabijając się i zjadając. Nierozsądnie powędrowały za daleko. Te szkodniki, samcze szkodniki, zabiły naszych samców. Widać więc jasno, co trzeba robić. Musimy je odnaleźć i wybić do nogi. Nie mamy wyboru, jeśli nasze miasto ma przetrwać na tych plażach. Zdołamy to uczynić?
— Musimy to uczynić. Ale musimy wyruszyć silną grupą, zabrać wszystkie, które się da bez szkody dla miasta. Uzbrojone w hèsotsany.