Выбрать главу

— Powiedziałaś przecież, że było ich tylko czterech? A teraz zostało przy życiu tylko trzech… Może być ich więcej? Takich samych?

— Musi być. Tych kilku z jakiegoś powodu odłączyło się od głównego stada. Teraz do niego wracają. Jestem tego pewna. Musimy wyruszyć z dużą siłą i odnaleźć wszystkich.

— I zabić wszystkich. Oczywiście. Wydam rozkazy, byśmy mogły wyruszyć natychmiast.

— Byłoby to nierozsądne, bo jest już późno, a nas będzie wiele. Jeśli wyruszymy o świcie, zabierając tylko najlepiej odkarmione i najszybsze łodzie, dognamy ich łatwo, bo poruszają się wolno. Śledząc ich, odnajdziemy pozostałych.

— I wyrżniemy, jak oni wyrżnęli samców. To dobry plan. Każ zabrać to zwierzę do ambesed i położyć tam, by wszyscy je zobaczyli. Będą nam potrzebne zapasy i świeża woda, co najmniej na kilka dni, byśmy nie musiały się zatrzymywać.

Fargi rozeszły się pospiesznie po całym mieście, nakazując obywatelkom gromadzić się w ambesed, aż stało się tam tak tłoczno, jak nigdy przedtem. Tłum Yilané z gniewnym pomrukiem pchał się, by zobaczyć zwłoki. Gdy Vaintè wchodziła do ambesed, zauważyła, że Ikemend przyzywa ją gestem; stanęła do razu.

— Proszę cię, Eistao, tylko na kilka słów.

— Czy twoje obowiązki nie przysparzają ci kłopotu? — spytała Vaintè, zdjęta strachem. Powierzyła Ikemend, swej efenselè, bardzo ważną funkcję strzeżenia i chronienia samców. Po bardzo krótkim przesłuchaniu poprzednia strażniczka przyznała się, że wszystkie zabójstwa na plaży wynikły z jej zaniedbania. Zachorowała i zmarła, nim Vaintè zerwała z niej imię.

— Wszystko w porządku, ale samce usłyszały o martwym ustuzou i chcą je zobaczyć. Czy można im na to pozwolić?

— Oczywiście — nie są dziećmi. Niech pamiętają o swych obowiązkach. Ale dopiero po opróżnieniu ambesed. Niepotrzebne nam histeryczne sceny.

Nie tylko Ikemend starała się zwrócić na siebie uwagę Vaintè. Zastąpiła jej drogę Enge i nie ruszyła się mimo polecenia usunięcia się na bok.

— Słyszałam, że zamierzasz ścigać i zabić bestie-futra.

— Słyszałaś dobrze. Ogłoszę to teraz publicznie.

— Nim to zrobisz, muszę ci coś powiedzieć. Nie mogę cię poprzeć. Ani żadna z Cór Życia. Sprzeciwia się to wszystkiemu, w co wierzymy. Nie możemy wziąć udziału w tym zabijaniu. Zwierzęta niższe są takie, jakie są, bo nie wiedzą nic o śmierci. Nie można ich za to niszczyć. Zabijamy, gdy musimy jeść. Każde inne zabijanie jest zakazane. Rozumiesz więc, że nie możemy…

— Milcz! Zrobicie, co rozkażę. Nieposłuszeństwo będzie zdradą. Enge odpowiedziała zimno.

— To, co nazywasz zdradą, dla nas jest darem życia. Nie wycofamy się z tego.

— Wycofacie się. Mogę zaraz kazać zabić was wszystkie.

— Możesz. Staniesz się wówczas morderczynią i grzesznicą zarazem.

— Nie ma we mnie grzechu — tylko gniew. Oraz odraza i pogarda dla mej efenselè, która w ten sposób zdradza swój gatunek. Nie zabiję was, bo potrzebuję waszych rąk do ciężkiej pracy. Do naszego powrotu będziecie skute razem. Ty również. Nie będziesz już specjalnie traktowana. Wyrzekam się ciebie jako efenselè. Popracujesz z nimi i z nimi umrzesz. Wyklęta i znienawidzona za zdradę. Oto twój los!

ROZDZIAŁ VII

Alitha thurlastar, hannas audim senstar, sammad deinarmal na mer ensi edo.

Sarna zostanie upolowana, mężczyzna umrze, kobiety się postarzeją — przetrwa tylko sammad.

POWIEDZENIE TANU

Siedząc jak zwykle na dziobie łodzi, Kerrick doglądał ognia. Było to jednak zajęcie chłopców, a on chciał wiosłować wraz z innymi. Amahast pozwolił mu spróbować, był jednak na to za słaby, wielkie wiosło ważyło za dużo, by je udźwignął. Wychylony teraz do przodu, mrużył oczy w mgle, ale nic nie było widać. Niewidoczne ptaki, skryte w oparach, krzyczały jak kwilące dzieci. Wskazówką był dobiegający z lewej strony daleki huk fal. Zwykle poczekaliby, aż mgła się uniesie. Tym razem pamięć o Hastili, wciągniętym na zawsze pod wodę, nie pozwoliła im zwlekać. Ruszyli najszybciej, jak tytko mogli; pragnęli zakończyć wreszcie tę wyprawę. Kerrick wciągnął głębiej powietrze, uniósł głowę i ponownie rozszerzył nozdrza.

— Ojcze! — krzyknął. — Dym, poczułem dym.

— To nasz dym i zapach mięsa — odparł Amahast i zaczął szybciej poruszać wiosłem. Czyżby sammad był już tak blisko?

— Nie, to nie jest stary dym. Jest świeży — niesie go wiatr z przodu. I posłuchaj fal. Czy nie szumią inaczej?

Rzeczywiście tak było. W smrodzie skór i mięsa mogliby pomylić się co do dymu. Fale jednak, to coś innego. Ich szum słabł, zostawał z tyłu. Wiele namiotów sammadu rozbitych było na brzegach wielkiej rzeki, w miejscu jej ujścia do morza. Bardzo możliwe, że fale wpadły teraz w koryto, tłumione przez nurt słodkiej wody.

— Do brzegu! — rozkazał Amahast, napierając mocno na wiosło.

Niebo nieco się rozjaśniło: mgła ustępowała. Pośród skrzeczenia mew dobiegł ich krzyk kobiety. Odpowiedzieli radośnie.

Odkąd słońce przebiło się przez mgłę, opary zaczęły wznosić się coraz szybciej. Nadal zwisały nisko nad powierzchnią wody, lecz pod nimi był brzeg z oczekującymi namiotami, płonącymi ogniskami, kupami odpadków — całą znajomą krzątaniną obozowiska. Łódź była już widoczna. Rozległ się wielki wrzask, ludzie spieszyli od namiotów na skraj wody. Wszyscy krzyczeli radośnie. Wtórowało im trąbienie pasących się na łące mastodontów. Byli w domu.

Mężczyźni i kobiety pospołu wbiegli do wody, ale powitalne okrzyki umilkły, gdy policzono obecnych na łodzi. Na wyprawę łowiecką wyruszyli w pięciu. Tylko trzech wracało. Gdy łódź zazgrzytała o piaszczyste dno, chwycono ją i wciągnięto na brzeg. Nikt się nie odzywał, tylko kobieta Hastili zaczęła nagle przeraźliwie zawodzić, gdy przekonała się, że nie ma go w łodzi. Dołączył do niej szloch kobiet Dikena i jego dzieci.

— Obaj zginęli — padły pierwsze słowa Amahasta, rozwiewające ułudną nadzieję, iż może ciągną za nimi. — Diken i Hastila są wśród gwiazd. Czy wielu jest poza obozowiskiem?

— Alkos i Kassis wybrali się na ryby w górę rzeki — powiedział Aleth. — Tylko oni są dalej.

— Idź po nich — rozkazał Amahast. — Sprowadź ich natychmiast z powrotem. Zwijać namioty, ładować zwierzęta. Wyruszamy dziś w góry.

Rozległy się krzyki i jęki protestu, nie byli przygotowani na ten nagły wymarsz. Gdy wędrowali, codziennie rano rozbijali obóz: przychodziło im to łatwo, bo rozpakowywali tylko najważniejsze rzeczy. Teraz było inaczej. Obozowisko letnie rozciągało się po obu stronach małej rzeki, z rozrzuconymi w nieładzie po namiotach koszami, futrami, wszystkim.

Ogatyr wrzasnął na nich, przekrzykując jęki zrozpaczonych kobiet:

— Róbcie, co powiedział Amahast, bo zginiecie w śniegach. Pora już późna, a droga daleka.

Amahast nie sprostował. Ten powód był równie dobry, jak każdy inny, a może i lepszy od prawdziwego, którego słuszności nie umiałby dowieść. I tak był pewien, że go tropiono. Jako łowca wiedział, kiedy na niego polują. Przez cały ten dzień i dzień poprzedni czuł na sobie czyjś wzrok. Nic nie mówił, gdy się oglądał, morze za nim było zawsze puste. A jednak coś tam było, wiedział to. Nie mógł zapomnieć, że Hastila został wciągnięty do oceanu i nie powrócił. Teraz Amahast pragnął, by wyruszyli jeszcze za dnia, by zapakowali sanie, zaprzęgli do nich mastodonty i oddalili się od morza i tego, co się w nim kryło. Dopiero gdy wrócą w znajome góry, poczują się bezpiecznie.