Mimo że poganiał ludzi, aż biegali spoceni, że krzyczał na kobiety i bił młodych, gdy się lenili, zwijanie obozowiska zajęło cały dzień. Nie tak łatwo opuścić letni obóz. Trzeba pozbierać i zapakować porozrzucane rzeczy, wsadzić też do koszy macki hardaltów suszące się na żerdziach. Nie starczyło na to koszy, niektórzy jęczeli i skarżyli się, gdy kazał zostawić część zdobyczy. Nie było czasu nawet na opłakanie zmarłych; zajmą się tym później. Teraz muszą wyruszać.
Słońce zapadło już za wzgórza, gdy byli gotowi. Będą musieli wędrować nocą, ale robili już tak przedtem. Niebo było jasne, z widocznym nowym półksiężycem i świecącymi wyraźnie tharmami wojowników, które poprowadzą ich w drodze. Trąbieniem i machaniem trąb wyrażały swój protest od dawna nie noszące uprzęży mastodonty, pozwoliły jednak, by chłopcy wspięli się na ich grzbiety. Przewracając oczami, patrzyły, jak przewiązywano wielki tyki. Z boku każdego zwierzęcia zwisały po jednej, wraz z poprzeczkami tworzyły ramy, na które ładowano namioty i góry rzeczy.
Kerrick siedział na karku wielkiego samca, Karu, zmęczony jak wszyscy pozostali, lecz mimo to zadowolony, że sammad wyrusza. Chciał jak najszybciej odejść od oceanu. Bał się morza i zamieszkujących je stworzeń. Z całego sammadu tylko on widział, jak z wody wynurzyły się łapy, by wciągnąć Hastilę. Ciemne łapy w oceanie, ciemne kształty w morzu.
Spojrzał na wodę i zaczął wydawać przeraźliwe, przeciągłe wrzaski, które z trudem przebiły się przez głosy innych. Oczy wszystkich skierowały się na wskazywany przez niego ocean.
Z wieczornych ciemności wynurzyły się jeszcze ciemniejsze kształty. Niskie, czarne, poruszające się — mimo braku wioseł — szybciej niż każde czółno Tanu, zbliżały się w jednej linii, prosto jak łamiąca się fala. Nie zatrzymał ich przy bój; zaszurały o brzeg. Wyszły z nich murgu, dobrze widoczne pomimo słabnącego światła.
Stojący blisko wody w czasie ich lądowania Ogatyr widział je wyraźnie. Poznał, kim są. — Takie same jak te, które zabiliśmy, tam na plaży…
Najbliższy marag uniósł długi kij i ścisnął go dwiema łapami. Rozległ się głośny trzask, ból przeszył pierś padającego Ogatyra.
Trzaskały inne kije, ponad nie wzbijały się krzyki ludzi, pełne bólu i przerażenia.
— Uciekają! — zawołała Vaintè, ponaglając atakujące. — Za nimi! Żaden nie powinien zbiec.
Pierwsza znalazła się na brzegu, pierwsza strzeliła hèsotsanem, zabiła pierwsze ustuzou. Teraz chciała zabijać dalsze.
Nie była to walka, ale rzeź. Yilanè mordowały wszystkie żywe istoty: mężczyzn, kobiety, dzieci, zwierzęta. Same poniosły małe straty. Łowcy nie zdążyli odszukać łuków. Mieli swe włócznie, lecz zamiast nimi rzucać, co dawało szansę uśmiercenia przeciwnika, większość mężczyzn usiłowała pchać nimi wroga i padała zastrzelona, nim zdołała uderzyć.
Tanu mogli tylko uciekać, ścigani przez zabójców z morza. Przestraszone kobiety i dzieci biegały wokół Karu i mastodont uniósł wysoko głowę, trąbiąc ze strachu. Aby nie spaść, Kerrick chwycił się długiej sierści zwierzęcia, a potem zszedł na ziemię po drewnianym drągu i pobiegł po włócznię. Szarpnęła go za ramię silna ręka.
— Leć! — rozkazał mu ojciec. — Uciekaj na wzgórza!
Amahast obrócił się szybko, gdy pierwszy marag wybiegł zza cielska mastodonta, przeskakując drewniany pal. Nim zdążył użyć swej broni, Amahast przebił go włócznią, którą zaraz wyszarpnął.
Vaintè ujrzała upadek zamordowanej fargi, wstrząsnęła nią chęć zemsty. Ociekający krwią grot zbliżał się ku niej, ale nie uchyliła się. Uniosła hèsotsan i wycisnęła szybkie strzały, które powaliły ustuzou, nim zdołało ją dosięgnąć. Nie zauważyła małego, odczuła jego obecność dopiero, gdy ból przeszył jej nogę. Rycząc powaliła go tylnym końcem hèsotsan a.
Rana mocno krwawiła i bolała, ale nie była poważna. Gdy się o tym przekonała, gniew jej minął szybko i spojrzała na toczącą się wokół zażartą walkę.
Było już niemal po wszystkim. Przy życiu pozostało może tylko kilka ustuzou. Leżały w zwałach między koszykami, bezwładne trupy zalegały skóry i ramy. Atakujące z morza mieszały się teraz z tymi, które przypuściły natarcie z tyłu, od rzeki. Takiego manewru okrążającego używały w młodości przy łapaniu zdobyczy w morzu. Sprawdził się dobrze i na lądzie.
— Przestać natychmiast zabijać — zawołała Vaintè do będących najniżej. — Przekażcie innym. Dość już! Chcę, by kilka przeżyło. Chcę dowiedzieć się czegoś więcej o tych futrzastych bestiach.
Wiedziała już teraz, że to tylko zwierzęta używające ostrych odłamków kamienia. Mają prymitywną organizację społeczną, narzędzia z łupanego grubo kamienia, wykorzystują również większe stworzenia, które zostały zabite podczas panicznej ucieczki. Wszystko to wskazywało, że jeśli była jedna taka grupa, to równie dobrze mogą być i inne. Skoro tak, to musi dowiedzieć się o nich wszystkiego.
Małe, uderzone przez nią, zaczęło się poruszać u jej stóp i piszczeć. Przywołała będącą w pobliżu Stallan.
— Łowczyni, zwiąż je, by nie mogło uciec. Wrzuć do łodzi.
W pojemniku, zwisającym z noszonej przez nią uprzęży, były jeszcze strzałki. Musi wymienić zużyte w walce. Hèsotsan był dobrze nakarmiony i mógł strzelać jeszcze jakiś czas. Poklepała go palcem, aż rozwarł się otwór ładujący i wtedy wcisnęła strzałki do środka.
Pojawiły się już pierwsze gwiazdy, ostatki czerwieni zapadały za wzgórza. Potrzebny był jej płaszcz, gestem posłała fargi, by przyniosła go z łodzi. Wtulała się w jego ciepłe wnętrze, gdy przyprowadzono do niej niedobitków.
— To wszystko? — spytała.
— Naszym wojowniczkom niełatwo się było opanować — powiedziała Stallan. — Gdy już się zacznie zabijać te stwory, trudno przestać.
— Sama się o tym przekonałam. Dorosłe — wszystkie martwe?
— Wszystkie. To małe wyciągnęłam, gdy się chowało. — Trzymała je, potrząsając mocno za długie włosy, tak iż płakało z bólu. — Te bardzo młode znalazłam pod okryciem innego. — Podniosła kilkumiesięczne niemowlę wyciągnięte z powijaków mocno trzymanych w objęciach martwej matki.
Vaintè ze wstrętem spojrzała na drobną bezwłosą istotę podsuwaną jej przez Stallan. Łowczyni przywykła do dotykania i chwytania wszelkiego rodzaju paskudztw; Vaintè mdliło na samą myśl o czymś takim. Była jednak eistaą i musiała zachowywać się tak, jak każda inna obywatelka. Wyciągnęła powoli ręce i wzięła wiercące się stworzenie. Było ciepłe, cieplejsze niż płaszcz, niemal gorące. Wstręt osłabł w niej na chwilę, gdy poczuła przyjemne grzanie. Obracane wkoło młode otwarło czerwone, bezzębne usta i jęknęło. Strumień ciepłych odchodów zalał ręce Vaintè. Chwilowa przyjemność ustąpiła fali wstrętu.
Tego było za wiele. Cisnęła stworzeniem, jak tylko mogła najmocniej, o najbliższy głaz. Ucichło wkrótce za jej plecami, gdy szybko szła do wody, by się umyć. Zawołała Stallan.
— Już wystarczy. Powiedz innym, by wracali do łodzi, gdy tylko się upewnią, że nic nie przeżyło.
— Stanie się tak, Najwyższa. Wszyscy martwi. Koniec z nimi.
„Naprawdę” — pomyślała Vaintè, zanurzając ręce w wodzie. Czy koniec? Zamiast dumy ze zwycięstwa czuła, jak pogrąża się w mrocznym przygnębieniu.
Koniec — czy dopiero początek?
ROZDZIAŁ VIII
Enge podeszła do ściany i schyliła się, by poczuć ciepło grzejnika. Choć słońce już wstało, w mieście pozostało jeszcze trochę nocnego chłodu. Wokół niej budziły się, jak zwykle, do życia różne zwierzęta i rośliny Alpèasaku, nie zwracała jednak na to uwagi. Stała na plecionce podłogi położonej na grubej warstwie zeschłych liści. Wśród nich rozlegały się głosy dużych chrząszczy i innych usuwających odpadki owadów, a gdy nastawiała uszu, słyszała biegające myszy. Wokół zaczął się ruch, nadejście dnia budziło do życia. Wysoko w górze pierwsze promienie przebijały się przez liście wielkiego drzewa, podobnie jak i wielu innych roślin tworzących żywe miasto. Słońce wchłaniało parę wodną, na jej miejsce napływała wolno woda pompowana naczyniami drzew i pnączy; woda wtłaczana w żyjącą sieć milionami tkwiących w ziemi włoskowatych korzeni. Obok Enge czułki odrzuconego przez nią płaszcza niezauważalnie kurczyły się, ssąc biel drzewa.