Enge i dowodząca zdrętwiały. Vaintè krzyknęła głośno straszliwym, pełnym bólu głosem.
Rozdarte, pocięte ciała zaścielały gładki piasek.
ROZDZIAŁ III
Krzyk bólu Vaintè urwał się nagle. Gdy przemówiła, słowa jej pozbawione były złożoności i wszelkiej subtelności. Pozostały nagie znaczenia, bez wdzięku, szorstkie i ponaglające.
— Dowodząca! Poprowadzisz natychmiast na brzeg oddział dziesięciu najsilniejszych członkiń załogi. Uzbrojonych w hèsotsany. Rozkaż, by uruketo zatrzymało się tutaj. — Podeszła wyżej na sam skraj płetwy i wskazała na Enge. — Pójdziesz ze mną.
Wbijając pazury nóg w skórę uruketo, Vaintè zeszła na grzbiet zwierzęcia i skoczyła do przejrzystego morza. Enge zrobiła to samo.
Wynurzyły się z przyboju obok zwłok samca. Wokół rozwartych ran roiły się muchy, pokrywając ciało i zakrzepłą krew. Enge zachwiała się na ten widok jakby pchnięta niewidzialnym podmuchem wiatru. Nieświadomie skręcała kciuki i palce jakby w dziecięcym proteście.
Inaczej Vaintè. Stała twarda i nieruchoma jak skała. Jej oczy zimno ogarniały sceny rzezi.
— Chcę odnaleźć stworzenia, które to zrobiły — powiedziała wypranym z uczuć głosem, podchodząc bliżej i pochylając się nad ciałem. — Zabijały, ale nie jadły. Mają pazury, kły lub rogi — spójrz na te cięcia. Widzisz? Zginęły nie tylko samce, zabito również ich obsługę. Gdzie są straże? — Odwróciła się do dowodzącej, która właśnie wynurzała się z morza z uzbrojonymi marynarzami. Ponagliła je gestem. — Rozstawcie się w szeregu, miejcie broń w pogotowiu i przeszukajcie plażę! Odnajdźcie strażniczki, które musiały tu być — podążcie tymi śladami i sprawdźcie, dokąd prowadzą! Marsz! — Patrzyła, jak wyruszyły, odwróciwszy się dopiero na wezwanie Enge.
— Vaintè, nie pojmuję, jakie stworzenia spowodowały te rany. To wszystko pojedyncze cięcia lub pchnięcia, jakby te istoty miały tylko jeden róg lub pazur.
— Neniteski mają jeden róg na końcu nosa, wielki i poszarpany, także huruksasty.
— Gigantyczne, powolne, głupie stworzenia nie mogły tego dokonać. Sama ostrzegłaś mnie przed niebezpieczeństwami tej dżungli. Nieznane zwierzęta, szybkie i groźne.
— Gdzie były straże? Znały niebezpieczeństwo, czemu nie spełniły swego obowiązku?
— Spełniły — powiedziała Erafnaiś, zbliżając się wolno plażą. — Wszystkie zginęły. Zabite tak samo.
— To niemożliwe! A ich broń?
— Nie użyta. Naładowana. Te istoty, te istoty, takie groźne…
Jedna ze stojących na plaży członkiń załogi wołała z daleka. Jej ruchy były niewyraźne, głos stłumiony. Biegła ku nim, bardzo podniecona. Stawała na chwilę, próbując mówić, potem podbiegła bliżej, aż można ją było wreszcie zrozumieć.
— Znalazłam ślad… chodźcie… tam jest krew. Nieopanowane przerażenie w głosie dodawało wagi słowom. Vaintè pierwsza pobiegła na jej spotkanie.
— Poszłam tropem, Najwyższa — wołająca wskazała na drzewa. — Było kilka zwierząt, chyba pięć, sądząc ze śladów. Wszystkie kończą się na skraju wody. Odeszły. Ale jest jeszcze coś, co musisz zobaczyć!
— Co?
— Miejsce morderstwa pełne krwi i kości. Ale coś… jeszcze. Musisz zobaczyć sama.
Nim doszły, usłyszały wściekłe buczenie much. Doszło tu do masakry. Przewodniczka wskazała w milczeniu na ziemię.
Leżała tam kupka osmolonych kawałków drewna i popiołów. Z jej środka unosiło się siwe pasmo dymu.
— Ogień? — spytała na głos Vaintè, równie zdumiona tym odkryciem jak i pozostałe. Widziała go już przedtem i nie polubiła. — Cofnij się, głupia! — rozkazała, gdy dowodząca podeszła do dymiących popiołów. — To ogień. Jest bardzo gorący i rani.
— Nie wiedziałam — tłumaczyła się Erafnaiś. — Słyszałam o nim, ale nigdy go nie widziałam.
— Jest tu jeszcze coś — powiedziała członkini załogi. — Na brzegu jest muł. Stwardniał w słońcu. Są na nim bardzo wyraźne ślady stóp. Wyrwałam jeden, oto on.
Vaintè podbiegła i przyjrzała się popękanemu krążkowi mułu, potem przyklękła i wskazała na wgłębienia w twardej powierzchni.
— Te istoty są małe, bardzo małe, mniejsze od nas. Stopy mają miękkie, bez śladów pazurów. Patrzcie tutaj — policzcie!
Wyprostowała się i z wyciągniętą ręką odwróciła się twarzą do pozostałych. Rozcapierzyła palce, kolor gniewu pulsował na jej dłoni.
— Pięć palców, tyle tu jest, a nie cztery. Czy ktoś słyszał o bestiach mających pięć palców? — Odpowiedziało jej tylko milczenie. — Za dużo zagadek. Nie podoba mi się to. Ile strażniczek tu było?
— Trzy — odpowiedziała Erafnaiś. — Po jednej na każdym końcu plaży, trzecia blisko jej środka…
Przerwała, gdy podbiegła członkini załogi, przedarłszy się przez krzaki. — Tam jest łódka — krzyczała. — Wylądowała na plaży.
Gdy Vaintè wyszła spomiędzy drzew, zobaczyła podskakującą na przyboju, załadowaną jakimiś pojemnikami łódź. Jedna z pasażerek trzymała ją, by nie odpłynęła; pozostałe dwie, stojąc na brzegu, przyglądały się trupom. Odwróciły się ku podchodzącej Vaintè, która dostrzegła naszyjnik z poskręcanego drutu na szyi jednej z nich.
— Jesteś esekasak, obrończyni plaży narodzin — Vaintè zwróciła się do niej — dlaczego nie obroniłaś swych podopiecznych? Nozdrza esekasak rozszerzyły się z gniewu.
— Kim jesteś, że mówisz do mnie jak do…
— Jestem Vaintè, obecna eistaa tego miasta. Teraz odpowiedz na moje pytanie, niska, bo stracę cierpliwość.
Esekasak dotknęła błagalnie ust, cofając się jednocześnie o krok.
— Wybacz mi, Najwyższa, nie wiedziałam. To szok, ci martwi…
— Odpowiadasz za to. Gdzie byłaś?
— W mieście, po żywność i nowe strażniczki.
— Jak długo byłaś nieobecna?
— Tylko dwa dni, Najwyższa, jak zawsze.
— Jak zawsze! — Vaintè czuła, jak wściekłość przydaje szorstkości jej słowom. — Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego zostawiłyście swą plażę, by udać się morzem do miasta? Gdzie jest cierniowy wał, umocnienia?
— Jeszcze nie wyrosły, Najwyższa. Rzeka jest poszerzana i pogłębiana, nie została też jeszcze oczyszczona z groźnych zwierząt. Ze względów bezpieczeństwa postanowiłam umieścić plażę narodzin po strome oceanu, oczywiście tymczasowo.
— Ze względów bezpieczeństwa! — Vaintè nie była już w stanie opanować wściekłości. Krzyczała, wskazując na ciała: — Są martwi — wszyscy. Odpowiesz za to! Lepiej, byś zginęła z nimi! Za to, za największą zbrodnię, żądam najwyższej kary. Jesteś wygnana z miasta, ze społeczności mówiących, dołączysz do niemych. Nie pożyjesz dtugo, ale każdej chwili aż do śmierci będziesz pamiętała, że wyrok ten zawdzięczasz swej nieobowiązkowości, swemu błędowi. — Vaintè podeszła bliżej i złapała kciukami metalową oznakę wysokiego stanowiska. Pociągnęła mocno i zerwała. Złamane końce zraniły szyję esekasak. Wrzuciła oznakę w przybój, intonując litanię pozbawienia osobowości.
— Zrywam ci twą odpowiedzialność. Wszystkie tu obecne zrywają ci twe stanowisko za niedopełnienie przez ciebie obowiązków. Każda obywatelka Inegban*, naszego ojczystego miasta, każda żyjąca Yilané przyłącza się do nas w zrywaniu z ciebie obywatelstwa. Teraz zabieram ci imię i nikt żyjący nie wymówi go już na głos, ale nazwie cię Lekmelik, ciemność zła. Spycham cię do bezimiennych i niemych. Idź!