– Zabili ją w święto Tet, w roku 1968. Miałam dziesięć lat. – Kto?
– Kto to wie? Tyle było kul, tyle rzucano granatów…
Westchnęła, zostawiła moją stopę i siedziała jak chudy Budda pozbawiony szaty. – Masz jeszcze ochotę, Jankesie?
– Chyba nie dam rady, Lisa. Jestem starym człowiekiem. Przesunęła się nade mną i oparła podbródek zaraz pod moim mostkiem umieszczając piersi w najpyszniejszym miejscu ze wszystkich możliwych. – Zobaczymy – rzekła i zachichotała.
– Jest jeszcze jeden rodzaj seksu, w którym jestem niezła, a mam pewność, że by cię to odmłodziło. Ale już od roku nie mogę tak, z tego powodu postukała się w klamerki na zębach. – Byłoby to tak, jakbyś go wetknął do piły tarczowej. Więc w zamian stosuję teraz to. Nazywam to "drogą przez Silikonową Dolinę". – Zaczęła poruszać się w górę i w dół, po kilkanaście centymetrów za każdym razem. Zamrugała niewinnie kilka razy, po czym roześmiała się. – W końcu mogę cię dobrze zobaczyć – powiedziała.
– Jestem strasznie krótkowzroczna. Przyjmowałem jej zabiegi przez jakiś czas bez ruchu; nagle uniosłem głowę. – Powiedziałaś: silikonową?
– Mhm. Chyba nie myślałeś, że są prawdziwe?
Przyznałem się, że tak właśnie myślałem.
– Chyba z żadnego zakupu nie cieszyłam się bardziej. Nawet z samochodu. – Po co to zrobiłaś?
– Przeszkadza ci?
Nie przeszkadzało mi i tak jej powiedziałem. Ale nie umiałem ukryć ciekawości. – Bo już było można. W Sajgonie byłam zawsze wściekła, że nie jestem w pełni rozwinięta. Mogłabym nieźle żyć jako prostytutka, ale byłam zawsze za wysoka, za chuda i za brzydka. Za to w Kambodży miałam szczęście. Przez jakiś czas uchodziłam za chłopca. Gdyby nie to, gwałciliby mnie dużo częściej. A w Tajlandii wiedziałam, że jakoś w końcu dostanę się na Zachód, a kiedy już się tam znajdę, kupię sobie najlepszy samochód, będę jeść wszystko, co zechcę i kiedy zechcę, a także załatwię sobie najlepsze cycki, jakie można mieć za forsę. Nie masz pojęcia, jak wygląda Zachód widziany z obozu. Miejsce, gdzie można kupić sobie cycki! Spojrzała w dół, potem ponownie na moją twarz. – Wygląda, że była to dobra inwestycja – powiedziała.
– Sprawiły się nieźle – musiałem przyznać.
Uzgodniliśmy, że Lisa spędzi noc u mnie. Pewne rzeczy musiała wykonywać u Kluge'a, szczególnie ze sprzętem, który trzeba było ładować bezpośrednio, ale wiele można było zrobić za pomocą zdalnego terminala i naręcza oprogramowania. Wybraliśmy więc jeden z najlepszych komputerów Kluge, kilkanaście urządzeń peryferyjnych, i zainstalowaliśmy wszystko na stoliku w mojej sypialni. Chyba wiedzieliśmy oboje, że było to niezbyt wielkie zabezpieczenie, gdyby ludzie, którzy stuknęli Kluge'a, zechcieli się do niej dobrać. Ale po tej przeprowadzce czułem się lepiej i chyba Lisa też. Drugiego dnia jej pobytu u mnie przy bramie zaparkował samochód dostawczy i dwóch facetów zaczęło wyładowywać ogromny materac wodny. Lisa śmiała się bez końca zobaczywszy moją minę. – Słuchaj, chyba nie używasz jego komputerów do…
– Uspokój się, Jankesie. Jak myślisz, w jaki sposób mogłam sobie pozwolić na Ferrari? – Byłem ciekaw. – Jeśli ktoś jest naprawdę dobry w pisaniu programów, może zarobić kupę forsy. Mam własną firmę. Ale każdy programista podłapie parę chwytów tu i tam. Sama kiedyś stosowałam kilka z tych podejść, które wymyślił Kluge. – Ale teraz już nie?
Wzruszyła ramionami.
– Złodziej zawsze zostanie złodziejem, Victor. Mówiłam ci, że nie mogłam zarabiać ciałem na życie. Lisa nie potrzebowała dużo snu. WstawaliŚmy o siódmej, a ja przygotowywałem śniadanie. Potem spędzaliśmy godzinę czy dwie na pracy w ogródku. Lisa szła później do domu Kluge'a, a ja przynosiłem jej w południe kanapkę; potem jeszcze wpadałem kilka razy w ciągu dnia. Było to tylko dla mojego spokoju ducha; zostawałem może na minutę. Po południu chodziłem na zakupy lub wykonywałem różne prace przy domu; zaś o siódmej jedno z nas, na zmianę, przygotowywało obiad. Uczyłem ją "kuchni amerykańskiej", a ona uczyła mnie wszystkiego po trochu. Skarżyła się na brak podstawowych składników w amerykańskich supermarketach. Nie tylko, oczywiście, psiego mięsa; Lisa wszakże utrzymywała, że zna znakomite przepisy na potrawy z małp, węży i szczurów. Nigdy nie byłem pewien, do jakiego stopnia mnie nabierała, a nie chciałem pytać. Po kolacji zostawała u mnie w domu. Rozmawialiśmy, kochaliśmy się, kąpali. Uwielbiała moją wannę. Jest to chyba jedyna zmiana, jaką wprowadziłem w tym domu, od kiedy w nim zamieszkałem. i mój jedyny przedmiot zbytku. Wstawiłem ją – a musiałem do tego poszerzyć łazienkę – w rou 1975 i nigdy tego nie pożałowałem. Moczyliśmy się w niej przez dwadzieścia minut, a nawet godzinę, otwierając i zamykając krany i prysznice, myjąc się nawzajem, chichocząc jak dzieci. Raz wzięliśmy płyn do kąpieli i zrobiliśmy górę piany na półtora metra, po czym zdemolowaliśmy ją rozpryskując wodę po całej łazience. Prawie każdego wieczoru Lisa pozwalała mi, bym mył jej długie czarne włosy. Nie miała żadnych złych przyzwyczajeń, a przynajmniej takich, które kolidowałyby z moimi. Była schludna i czysta, zmieniała odzież dwa razy dziennie i nigdy nawet nie zostawiła brudnej szklanki w zlewie. W łazience też zawsze posprzątała. Nigdy nie przekraczała limitu dwóch szklanek wina. Czułem się jak wskrzeszony Łazarz. W ciągu następnych dwóch tygodni Osborne przyszedł trzy razy. Lisa spotykała się z nim w domu Kluge'a i przekazywała mu wszystko, czego się dowiedziała. Zrobiła się z tego wcale pokaźna lista. – Kluge zrobił sobie raz konto w nowojorskim banku na trzy biliony dolarów – powiedziała mi po jednej z wizyt porucznika. – Sądzę, że po prostu chciał sprawdzić, czy mu się to uda. Utrzymał je przez jeden dzień, podjął odsetki i przekazał je do banku na Bahamach, po czym skasował kapitał. Który zresztą nigdy nie istniał. W zamian za to Osborne poinformował ją o nowych ustaleniach w sprawie morderstwa – których zresztą nie było – oraz o statusie majątkowym Kluge'a, znajdującym się w stanie chaosu. Różne agencje wysyłały swych ludzi, aby obejrzeli działkę i dom. Pojawili się agenci FBI, którzy chcieli przejąć śledztwo. Lisa, rozmawiając o komputerach, miała zdolność zamydlania ludziom oczu. Robiła to najpierw wyjaśniając dokładnie, co robi, za pomocą terminów tak zawiłych, że nikt nie mógł jej zrozumieć. Czasem to wystarczało. Jeśli nie, ktoś zaczynał się upierać, zsiadała po prostu ze swego stołka i pozwalała mu samemu spróbować sił z maszynerią Kluge'a. Dawała mu patrzeć z przerażeniem na ekran, na którym nie wiadomo skąd pojawiały się smoki i pożerały wszystkie dane z dysku, po czym wypisywały słowa "Głupi wariat!". – Ja ich oszukuję – przyznała mi się.
– Daję im to, co wiem, że wprowadzą, bo sama już to wprowadzałam. Straciłam już około czterdziestu procent danych, które zmagazynował Kluge. Ale inni tracą sto procent. Szkoda, że nie widzisz ich min, kiedy Kluge rzuca bombę logiczną w ich dzieło. Ten drugi facet cisnął przez cały pokój drukarką za trzy tysiące. Potem usiłował mnie przekupić, żebym nic nie mówiła. Kiedyś jakiś urząd federalny przysłał eksperta ze Stanfordu, który, jak wyglądało, gotów był zniszczyć wszystko, co mu pod rękę popadło, szczerze przekonany, że w końcu musi się to wszystko jakoś poukładać. Lisa pokazała mu, w jaki sposób Kluge dobrał się do głównego komputera władz podatkowych w Waszyngtonie, ale nie pofatygowała się, by go poinformować, jak się z niego wydostać. Facet uwikłał się w jakiś program wartowniczy. Podczas jego batalii zaczęło wyglądać na to, że skasował wszystkie dane podatkowe od litery S do W. Lisa utrzymywała go w tym przekonaniu przez pół godziny. – Myślałam, że dostanie ataku serca – mówiła do mnie potem. – Cała krew odpłynęła mu z twarzy; nie był w stanie nawet się odezwać. Pokazałam mu więc, gdzie – jak zwykle przytomnie – załatwiłam zapis tych danych, powiedziałam mu, jak ma je wprowadzić tam, gdzie je znalazł, i jak uspokoić wartownika. Tak stąd potem uciekał, że mało nóg nie pogubił. Wkrótce zapewne zda sobie sprawę, że po prostu nie można zniszczyć tylu informacji inaczej jak dynamitem, ze względu na zabezpieczenia i przepustowość systemu. Ale nie sądze, żeby tu wrócił. – Opowiadasz o tym jak o bardzo wymyślnej grze wideo powiedziałem. – Bo i jest to gra na swój sposób. Ale najbardziej przypomina Labirynt Śmierci – nieskończony ciąg zamkniętych komnat, gdzie po drugiej stronie drzwi czyha niebezpieczeństwo. Nie ważysz się iść nim krok po kroku. Robisz naraz jedną setną kroku. Twoje pytania brzmią mniej więcej tak: "To absolutnie nie jest pytanie, ale gdyby przyszło mi do głowy zadać pytanie – czego wcale nie mam zamiaru robić – na temat tego, co by się stało, gdybym spojrzał na te drzwi, a ja ich wcale nie dotykam, nawet nie jestem w sąsiedniej komnacie – to co, twoim zdaniem, ty mógłbyś zrobić?" I wtedy program przeżuwa to, co powiedziałeś, rozważa, czy spełniłeś już warunki, by trzasnąć cię wielkim tortem w buzię, i wtedy albo rzuca tym tortem, albo przyznaje, że w takim przypadku mógłby przejść z etapu A na etap A-prim. I wtedy mówisz: "No więc, może ja właśnie patrzę na te drzwi". A czasem program odpowiada: "Podglądałeś, podglądałeś, ty wredny oszukańcu!" i zaczyna się rozróba. Brzmi to może bardzo głupio, ale jest to wersja najbardziej zbliżona do wyjaśnienia, które mogła dać mi Lisa na temat tego, co robi. – Czy mówisz policji o wszystkim, Lisa? – spytałem.