– Chciałbym, żebyś mnie przytuliła. Zdjęła buty i wśliznęła się do mojego łóżka. Przyciskała mnie mocno do siebie. W pewnym momencie zjawirła się pielęgniarka i usiłowała ją wyprosić. Lisa sklęła ją po wietnamsku i chińsku, a nawet dodała kilka zdumiewających obelg po angielsku. Pielęgniarka wyszła po tym wszystkim. Zobaczyłem, jak w chwilę później zagląda doktor Stuart. Kiedy przestałem płakać, poczułem się dużo lepiej. Oczy Lisy były również wilgotne. – Byłam tu co dzień – powiedziała.
– Wyglądasz okropnie, Victor.
– Czuję się dużo lepiej.
– I wyglądasz lepiej niż przedtem. Doktor powiedział jednak, żebyś tu poleżał jeszcze parę dni, dla świętego spokoju. – Chyba ma rację.
– Planuję wielkie przyjęcie dla ciebie, kiedy wrócisz. Czy zaprosimy sąsiadów? Przez jakiś czas milczałem. Było tak wiele rzeczy, których nie uwzględniliśmy. Jak długo miało jeszcze trwać to coś między nami? Jak wiele czasu minie, póki nie stanę się zgorzkniały z powodu mojej bezużyteczności? Kiedy Lisa znuży się życiem ze starym człowiekiem? Nie przypominałem sobie, kiedy zacząłem uważać ją za trwała część mojego życia. A teraz zastanawiałem się, jak w ogóle mogłem coś takiego pomyśleć. – Czy chcesz spędzić jeszcze wiele lat czekając w szpitalach na śmierć człowieka? – Czego ty chcesz, Victor? Zostanę twoją żoną, jeśli o to chodzi. Albo będę żyć z tobą w grzechu. Ja wolę grzech, ale jeśli ma cię to uszczęśliwić… – Nie wiem, po co chcesz się obarczyć epileptycznym starym pierdorła. – Bo cię kocham.
Powiedziała to po raz pierwszy. Mógłbym jeszcze długo pytać – na przykład znowu przywołując wspomnienie majora – ale nie miałem chęci. Teraz cieszę się, że nie pytałem. Więc zmieniłem temat. – Skończyłaś robotę?
Wiedziała, o jakiej robocie myślę. Ściszyła głos i przysunęła usta do mojego ucha. – Lepiej nie wchodźmy tu w szczegóły, Victor. Nie ufam żadnemu miejscu, którego osobiście nie sprawdziłam na podsłuch. Żeby jednak cię uspokoić, powiem ci, że skończyłam i te dwa tygodnie były spokojne. Nikt niczego się nie dowiedział, a nigdy już nie będę się w coś takiego mieszać… Poczułem się znacznie lepiej. Poczułem również wyczerpanie. Próbowałem ukryć ziewanie, ale sama wyczuła, że czas już iść. Pocałowała mnie jeszcze raz przyrzekając dużo więcej w domu i wyszrła. Tego dnia widziałem ją po raz ostatni. Około godziny dziesiątej tego samego wieczoru Lisa weszła do kuchni Kluge'a ze śrubokrętem i paroma innymi narzędziami, i zabrała się za kuchenkę mikrofalową. Producenci tych urządzeń z największą skrupulatnością zapewniają, że nie można kuchenek tych włączyć przy otwrtych drzwiczkach, ponieważ emitują śmiercionośne promieniowanie. Ale gdy ktoś ma kilka prostych narzędzi i dobrze pracujący umysł, zdoła obejść blokady zabezpieczające. Lisa nie miała z nimi najmniejszego kłopotu. Mniej więcej po dzisięciu minutach od wejścia do kuchni włożyła głowę do piecyka i włączyła go. Nie można ustalić, jak długo trzymała tam głowę. Wystarczyło w każdym razie, by jej gałki oczne przybrały konsystencję jajek ugotowanych na twardo. W którymś momencie straciła kontrolę nad mięśniami prążkowanymi i upadła na podłogę pociągając za sobą kuchenkę. Nastąpiło zwarcie i powstał pożar. W rezultacie włączył się wymyślny system alarmowy, który Lisa kazała zainstalować przed miesiącem. Plomienie zobaczyła Betty Lanier i wezwała straż pożarną, podczas gdy Hal przebiegł przez ulicę i wpadł do płonącej kuchni. Wyciągnąl na zewnątrz to, co zostało z Lisy. Kiedy zobaczył, co ogień zrobił z górną połową jej ciała, a szczególnie z piersiami, zwymiotował. Lisę zabrano momentalnie do szpitala. Lekarze amputowali jedną rękę i usunęli przerażającą masę zwulkanizowanego silikonu, wyrwali wszystkie zęby i zastanawiali się, co zrobić z oczami. Podłączyli Lisę do respiratora. Dopiero salowa pierwsza zobaczyła pokrytą sadzą i krwią koszulkę, którą usunięto z ciała Lisy. Część napisu była nieczytelna, ale początek brzmiał: "Nie mogę już dłużej…". Nie potrafiłbym tego opowiedzieć w żaden inny sposób. Odkrywałem prawdę po kawałeczku, poczynając od zatroskanego wzroku doktora Stuarta, kiedy Lisa nie pojawiła się następnego dnia. Nie chciał mi nic powiedzieć, a zaraz później miałem kolejny atak. Następny tydzień pamiętałem jak przez mgłę. Przypominan sobie, jak wypisywano mnie ze szpitala, ale nie pamiętam drogi do domu. Betty była dla mnie bardzo dobra. Dali mi środek uspokajający pod nazwą Tranxene, który był nawet lepszy – tabletki jadłem jak cukierki. Wałosałem się w narkotycznym otumanieniu, jadłem tylko wtedy, gdy Betty mi kazała, spałem w fotelu, budziłem się nie wiedząc, gdzie jestem i kim jestem. Wiele razy powracałem do obozu jenieckiego. Pamiętam, że raz pomagałem Lisie układać odcięte głowy. Kiedy zobaczyłem siebie w lustrze, po mojej twarzy brłakał się lekki uśmiech. Zawdzięczałem go Tranxene, pieszczącemu moje płaty mózgowe. Wiedziałem, że jeśli mam jeszcze trochę pożyć, ja i Tranxene będziemy musieli zostać bardzo dobrymi przyjaciółmi. W końcu stałem się zdolny do czegoś, co mogło uchodzić za racjonylne myślenie. Pomogły mi w tym trochę odwiedziny Osborne'a. Szukałem wówczas jakichś powodów do życia i zacząłem się zastanawiać, czy on miał jakieś. – Bardzo mi przykro – zaczął. Nie odezwałem się.
– Nie jestem tu służbowo. Wydział nie wie, że tu przyszedłem. – Czy było to samobójstwo? – zapytałem go.
– Przyniosłem ze sobą to, co odczytano z jej, hm… listu. Zamówiła go u producenta koszulek w Westwood, trzy dni przed… wypadkiem. Wręczył mi tekst napisu; przeczytałem go. Było tam o mnie, choć nie po imieniu. Byłem "człowiekiem, którego kocha". Stwierdzała, że nie może sobie poradzić z moimi problemami. List był krótki; na koszulce nie zmieści się zbyt dużo. Przeczytałem tekst pięć razy, po czym oddałem go Osborne'owi. – Ona powiedziała panu, że Kluge nie napisał tamtego listu. Ja zaś mówię, że ona nie napisała tego. Skinął głową z wahaniem. Poczułem wielki spokój, pod którym szalał koszmar. Dzięki ci, o Tranxene! – Jak pan to uzasadnia? – Odwiedziła mnie w szpitalu na krótko przed śmiercią. Była pełna życia i nadziei. Mówi pan, że zamówiła tę koszulkę trzy dni wcześniej. Wyczułbym to. Poza tym, ten napis jest patetyczny. Lisa nie miała w sobie nic z patosu. Znowu skinął głową. – Chciałbym coś panu powiedzieć. Nie było żadnych śladów walki. Pani Lanier jest pewna, że nikt nie wszedł od ulicy. Laboratorium kryminologiczne zanalizowało cały dom i jesteśmy pewni, że nikogo tam z nią nie było. Daję głowę, że nikt nie wszedł wtedy do tamtego domu ani z niego nie wyszedł. No więc, ja też nie wierzę, że to było samobójstwo, ale co pan proponuje? – NSA – odrzekłem. Powiedziałem mu o jej ostatnich pracach, kiedy jeszcze byłem z nią. Mówiłem też o jej obawach związanych z rządowymi agencjami wywiadowczymi. Tyle tylko wiedziałem. – A więc, moim zdaniem, one mogłyby coś takiego zrobić, o ile w ogóle ktokolwiek mógłby. Ale powiem panu coś: trudno mi w to uwierzyć. Po pierwsze, nie wiem, jaki byłby powód. Możę pan uważa, że ci ludzie zabijają tak, jak pan i ja zabijamy muchy. – Jego spojrzenie wskazywało, że jest to pytanie.