– Tak, chyba tak pomyślałem.
– Czekałem, żeby coś na to powiedział, ale nie odezwał się. – Czy pan myśli tak samo? Westchnął.
– Nie było żadnego listu.
– Nie zawsze zostawiają listy – zwrócił uwagę Hal.
– Nie, ale robią to tak często, że mój nos zaczyna węszyć, kiedy listu nie ma. – Wzruszył ramionami.
– To pewnie nic nie znaczy.
– Ten tekst przez telefon – odezwał się.
– To mógł być swoisty list samobójcy. Osborne skinął głową. – Czy zauważył pan coś jeszcze?
Podszedłem do stołu i spojrzałem na klawiaturę. Był to model TI-99/4A wyprodukowany przez Texas Instruments. Po prawej stronie, gdzie leżała głowa Kluge'a, widać było ciemną plamę zakrzepłej krwi. – Tyle tylko, że siedział przed tą maszyną.
– Dotknąłem klawisza i natychmiast stojący za klawiaturą monitor wypełnił się słowami. Szybko cofnąłem rękę, po czym spojrzałem na ekran. PROGRAM NAME: ZEGNAJ SWIECIE DATE: 8/20
CONTENTS: TESTAMENT; DROBIAZGI
PROGRAMMER: "CHARLES KLUGE"
ABY URUCHOMIC,
NACISNIJ ENTER
Czarny kwadracik na końcu bez przerwy migał. Potem dowiedziałem się, że jego nazwa brzmi "kursor". Wszyscy zebrali się dookoła. Hal, specjalista od komputerów, wyjaśnił, że wiele podobnych urządzeń wyłącza się po dziesięciu minutach jałowego biegu, żeby słowa unieruchomione na ekranie nie wypaliły się w nim na stałe. Tutaj ekran był cały zielony, zanim go dotknąłem, po czym na niebieskim tle ukazały się czarne litery. – Czy konsoletę sprawdzono na odciski palców? – spytał Osborne. Nikt nie wiedział, więc porucznik wziął ołówek i umocowaną na jego końcu gumką dotknął klawisza ENTER. Słowa zniknęły z ekranu, który pozostał przez chwilę niebieski, po czym wypełnił się maleńkimi owalnymi kształtami pojawiającymi się u góry i opadającymi jak deszcz. Były ich setki, w najróżniejszych kolorach. – To są pastylki – powiedział jeden z policjantów, a jego głos wyrażał najwyższe zdumienie. – Popatrzcie: tamto, to musi być Quaalude. A tu jest Nembutal. – Inni gliniarze rozpoznali następne lekarstwa. Ja sam zauważyłem białą kapsułkę otoczoną pośrodku wyraźnym czerwonym paskiem, która na pewno była Dilantiną. Brałem ją codziennie od wielu lat. W końcu pastylki przestały opadać, a ten cholerny komputer zaczął nam przygrywać. Był to hymn "Bliżej do Ciebie, mój Boże", w trójtonie. Kilka osób zaśmiało się. Chyba nikt nie uznał tej sytuacji za śmieszną; każdego przechodziły ciarki, gdy słuchał tej niesamowitej pieśni żałobnej – ale brzmiała ona, jakby zaaranżowano ją na gwizdek, organy parowe i kazoo. Czy można było się nie śmiać? W czasie muzyki z lewej strony ekranu pojawiła się maleńka figurka złożona wyłącznie z kwadracików i chwiejąc się konwulsyjnie ruszyła ku środkowi. Przypominała jedną z tych figurek, które pojawiają się w grach telewizyjnych, ale była bardziej uproszczona. Trzeba było wysilić wyobraźnię, by uwierzyć, że to człowiek. Pośrodku ekranu pojawił się jakiś kształt. "Człowiek" zatrzymał się przed nim. Zgiął się w połowie, a pod nim pojawiło się coś, co mogło być krzesłem. – Co to ma być?
– Komputer. Nie?
Musiał to być komputer, ponieważ mały człowieczek wyciągnął ręce, które odtąd wznosiły się gwałtownie i opadały jak u pianisty podczas furioso. Człowieczek wystukiwał na klawiaturze słowa, które pojawiały się ponad nim. GDZIES PO DRODZE COS STRACILEM. SIEDZE TU DZIEN I NOC, JA PAJAK POSRODKU KONCENTRYCZNEJ SIECI, PAN WSZYSTKIEGO, CO BADAM… A TO ZA MALO. MUSI BYC WIECEJ. WPISZ TU SWOJE IMIE – Chryste Panie – powiedział Hal. – Nie do wiary. Interakcyjny list samobójczy.
– Szybciej, musimy zobaczyć resztę.
Stałem najbliżej klawiatury, więc nachyliłem się i wystukałem swoje imię. Ale kiedy spojrzałem na ekran, okazało się, że napisałem VICT9R. – Jak to cofnąć? – zapytałem.
– Nie szkodzi, proszę nacisnąć ENTER – powiedział Osborne. Wyciągnął rękę za moimi plecami i sam nacisnął. CZY CZUJESZ TO CZASEM, VICT9R? CALE ZYCIE PRZEPRACOWALES, BY STAC SIE NAJLEPSZYM W TYM, CO ROBISZ, A PEWNEGO DNIA BUDZISZ SIE I ZADAJESZ SOBIE PYTANIE, PO CO TO WSZYSTKO? TO WLASNIE STALO SIE ZE MNA. CZY CHCESZ DOWIEDZIEC SIE CZEGOS JESZCZE, VICT9R? T/N Od tego miejsca tekst stał się rozwlekły. Kluge najwyraźniej zdawał sobie sprawę z tego, czuł wyrzuty sumienia, bowiem po każdym czterdziesto- czy pięćdziesięciowyrazowym akapicie czytający miał ponownie możliwość wyboru między "tak" (T) i "nie" (N). Przez cały czas wzrok mój zbaczał z ekranu na klawiaturę, gdy przypomniałem sobie opartą na niej głowę Kluge'a. Myślałem o tym, jak siedział tu sam zapisując ten tekst. Stwierdził w nim, że jest zniechęcony. Uważał, że nie może już tak dłużej żyć. Brął zbyt wiele proszków (które w tym miejscu znów pojawiły się na ekranie) i nie widział przed sobą celu. Zrobił wszystko, co sobie zamierzył. Nie zrozumieliśmy tego. Stwierdził, że już nie istnieje. Wzięliśmy to tylko za przenośnię. CZY JESTES POLICJANTEM, VICT9R? JESLI NIE POLICJA NIEDLUGO SIE TU ZJAWI. A WIEC MOWIE TOBIE ALBO POLICJI: NIE HANDLOWALEM NARKOTYKAMI. TAMTO W SYPIALNI, TO TYLKO DO MOJEGO UZYTKU. BRALEM DUZO. A TERAZ JUZ NIE POTRZEBUJE. NACISNIJ ENTER Osborne nacisnął i natychmiast po drugiej stronie pokoju rozległ się terkot drukarki, co nas cholernie wystraszyło. Widziałem, jak karetka śmiga to w prawo, to w lewo, drukując w obu kierunkach, gdy nagle Hal wskazał ręką na ekran i krzyknął: – Spójrzcie! Spójrzcie na to! Człowieczek z komputera znowu stał, twarzą do nas. W ręku miał coś, co musiało być pistoletem; trzymał to przy głowie. – Nie rób tego! – wrzasnął Hal.
Człowieczek nie posłuchał. Rozległa się imitacja wystrzału i człowieczek upadł na wznak. Czerwona linia pociekła w dół ekranu. Potem zielone tło przeszło w błękit, drukarka wyłączyła się i wszystko zniknęło, z wyjątkiem małych czarnych zwłok u dołu ekranu oraz wypisanych przy nich słów **DOKONALO SIE**. Odetchnąłem głęboko i spojrzałem na Osborne'a. Powiedzieć, że miał w tej chwili nieszczęśliwy wygląd, to było powiedzieć o wiele za mało. – Co to było o tych narkotykach w sypialni? – odezwał się. Patrzyliśmy, jak Osborne wyciąga szuflady w szafkach i stolikach nocnych. Nic nie znalazł. Zajrzał pod łóżko i do szafy. Jak wszystkie pozostałe pokoje w domu, ten również był pełen komputerów. W ścianach wykuto dziury, którymi biegły grube pęki kabli. Stałem obok wielkiego cylindra z tektury; kilka takich znajdowało się w sypialni. Miał około stu pięćdziesięciu litrów pojemności: taki bęben jak do transportu różnych artykułów sypkich. Pokrywka nie była zaklejona, więc ją podniosłem. Pożałowałem tego. – Lepiej niech pan na to spojrzy, Osborne – powiedziałem. Cylinder był wyścielony grubym workiem foliowym. Do dwóch trzecich wypełniała go Quaalude. Otwarto pozostałe pokrywki. Znaleźliśmy bębny z amfetaminą, z Nembutalem, z Valium. Różne rzeczy. Po odkryciu tych wszystkich specyfików w pokoju zaroiło się od policjantów. Za nimi weszły ekipy telewizyjne. W tym całym rozgardiaszu wszyscy wyraźnie zapomnieli o mnie, toteż nic nikomu nie mówiąc wróciłem do swego domu i zamknąłem drzwi na klucz. Od czasu do czasu zerkałem przez zasłony. Widziałem, jak reporterzy rozmawiają z sąsiadami. Był wśród nich Hal, który zapewne miał swój dzień. Dwa razy reporterzy zastukali do moich drzwi, ale nie zareagowałem. W końcu odeszli. Napuściłem do wanny gorącej wody i moczyłem się w niej chyba przez godzinę. Potem zwiększyłem moc ogrzewania tyle, ile się dało, i wśliznąłem się pod kołdrę. Trząsłem się przez całą noc. Osborne przyszedł nazajutrz o dziesiątej. Wpuściłem go do środka. Za nim wszedł Hal, z bardzo nieszczęśliwą miną. Zdałem sobie sprawę, że nie kładli się całą noc. Nalałem im kawy. – Niech pan lepiej od razu to przeczyta – rzekł Osborne wręczając mi wydruk z komputera, ten z wczorajszego wieczoru. Rozłożyłem go, wyjąłem okulary i zacząłem czytać. Wydruk pochodził z tej ohydnej drukarki mozaikowej; zawsze takie śmiecie wyrzucam nie czytane do kominka, ale tym razem zrobiłem wyjątek. Był to testament Kluge'a. Jakiś sąd spadkowy pewnie będzie miał z nim duży ubaw. Kluge raz jeszcze oświadczał w nim, że nie istnieje, wobec tego nie może mieć krewnych. Postanowił zapisać wszystkie swoje dobra doczesne komuś, kto na to zasługuje. Ale kto zasługuje? zastanawiał się Kluge. Na pewno nie państwo Perkins, cztery domy dalej w dół ulicy, którzy deprawowali nieletnich. Kluge cytował akta sądów z Buffalo i Miami oraz mający się wkrótce rozpocząć proces w sądzie miejscowym. Pani Radnor i pani Polonski, mieszkające naprzeciwko siebie pięć domów w dół ulicy, były plotkarami. Najstarszy syn Andersonów kradł samochody. Marian Flores ściągąła podczas klasówek z algebry.