Выбрать главу

– Zgadza się. To zagranie ze sklepem spożywczym raczej rozumiem. Ale znacznie częściej Kluge łamał kod jakiegoś komputera i wymazywał zapis o sobie. Rejon nie otrzymywał zapłaty ani czekiem, ani inaczej, bo według posiadanych przez nich danych niczego mu nie sprzedawali. Żadna agencja rządowa nigdy o nim nie słyszała. Sprawdziliśmy wszędzie, od poczty po CIA. – Kluge to zapewne nie było jego prawdziwe nazwisko? zapytałem. – Aha. Ale FBI ma jego odciski palców. W końcu dojdziemy, kto to taki. Ale nic nam to nie da w sprawie odpowiedzi na pytanie, czy to było morderstwo. Przyznał, że były naciski, aby po prostu zamknąć kryminalną część sprawy, uznać przypadek za samobójstwo i zapomnieć o wszystkim. Ale Osborne nie chciał uwierzyć w samobójstwo. Oczywiście postępowanie cywilne będzie jeszcze trwać przez jakiś czas, ponieważ chciano ustalić wszystkie oszustwa Kluge'a. – Wszystko teraz w rękach tej smoczej damy – rzekł Osborne. Hal parsknął. – Marne szanse – powiedział i mruknął coś o uciekinierach. – Tej dziewczyny? Ona jeszcze tu jest? Kto to taki?

– To jakiś supermózg z politechniki kalifornijskiej. Zadzwoniliśmy tam mówiąc o naszych problemach i właśnie ją przysłali. – Z wyrazu twarzy Osborne'a wynikało jasno, jakie zdanie miał o jakiejkolwiek pomocy, której dziewczyna mogłaby udzielić. W końcu udało mi się ich pozbyć. Kiedy szli dróżką do furtki, spojrzałem w stronę domu Kluge'a. Jasna sprawa, srebrne Ferrari Lisy Foo stało na podjeździe. Nie miałem żadnego powodu, żeby tam iść. Wiedziałem o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Zabrałem się więc do przygotowywania kolacji. Przyrządziłem zapiekankę z tuńczyka – robię ją ostrzej niż inni – wstawiłem do piecyka i wyszedłem do ogródka, by narwać czegoś na sałatkę. Kiedy krajałem mini-pomidory i myślałem, czy by nie schłodzić butelki białego wina, przyszło mi do głowy, że tego jedzenia starczyłoby na dwoje. Ponieważ nigdy nie robię niczego pośpiesznie, usiadłem i zastanowiłem się przez chwilę. Ostatecznie zadecydowały moje stopy. Po raz pierwszy od tygodnia były ciepłe. Poszedłem więc do domu Kluge'a. Drzwi frontowe były otwarte, bez żadnego parawanu, który zasłaniałby wnętrze. Śmieszne, jak niepokojąco wygląda, otwarty na oścież, nie zabezpieczony przed intruzami dom mieszkalny. Stanąłem na progu i zajrzałem do środka, ale zobaczyłem tylko hall. – Panno Foo? – zawołałem. Nie było odpowiedzi.

Ostatnim razem, kiedy tu byłem, znalazłem trupa. Pośpiesznie wszedłem do środka. Lisa Foo siedziała na obrotowym stołku przed konsolą komputera. Odwrócona była bokiem do drzwi, plecy miała wyprostowane, a brązowe nogi skrzyżowane w pozycji lotosu. Palce trzymała nad klawiaturą, a na znajdującym się przed nia ekranie tryskały kaskady słów. Podniosła wzrok i pokazała zęby w uśmiechu. – Ktoś mi mówił, że pan nazywa się Victor Apfel – odezwała się. – Owszem. Mhm, drzwi były otwarte…

– Jest gorąco – odparła rzeczowo ujmując koszulkę w pobliżu szyi i potrząsając, jak ktoś, kto się spocił. – Czym mogę służyć? – Właściwie niczym.

– Wszedłem w ciemność i o coś się potknąłem. Było to duże płaskie pudło z kartonu, takie w jakich dostarcza się do domu pizzę. – Właśnie robiłem sobie kolację i wygląda na to, że starczy na dwie osoby, więc pomyślałem sobie, że może pani… – zamilkłem nagle, bo zobaczyłem coś jeszcze. Dotąd myślałem, że Lisa ma na sobie szorty. Okazało się jednak, że ubrana jest tylko w koszulkę i majtki od dwuczęściowego opalacza. Nie sprawiała wrażenia, że ją to krępuje. -…zjadłaby ze mną kolację? – dokończyłem.

Jej uśmiech stał się jeszcze szerszy.

– Bardzo chętnie – powiedziała. Bez wysiłku rozprostowała nogi i zeskoczyła na ziemię, po czym przeszła obok mnie pozostawiając za sobą zapach potu i mydła toaletowego. – Zaraz wracam. Rozejrzałem się jeszcze raz po pokoju, ale myśli moje ciągle błądziły wokół niej. Lisa lubiła pić Pepsi do pizzy; wokoło walały się dziesiątki puszek. Na jej kolanie i udzie widniała głęboka blizna. Popielniczki były puste… a gdy szła, długie mięśnie jej łydek silnie się ściskały. Kluge na pewno palił, ale Lisa nie; a plecy jej w krzyżu porośnięte były drobnymi, przypominającymi puszek włoskami, ledwie widocznymi w zielonej poświacie ekranu komputera. Usłyszałem plusk wody płynącej do umywalki, spojrzałem na żółty notatnik pokryty tak kaligraficznym pismem, jakiego od lat nie oglądałem, poczułem zapach mydła i przypomniałem sobie opaloną na brązowo skórę a także swobodny chód. Lisa pojawiła się w hallu; miała na sobie dopasowane dżinsy, sandały i nową koszulkę. Na starej widniał napis reklamujący SPRZĘT BIUROWY BURROUGHSA. Na tej była Myszka Miki i zamek królewny Śnieżki, a całość pachniała świeżo wypraną bawełną. Uszy Myszki Miki leżały na górnych stokach wybujałych piersi Lisy. Wyszedłem z domu za nią. Na tylnej części koszulki zobaczyłem Dzwoneczka z Piotrusia Pana, otoczonego tumanem czarodziejskiego pyłu. – Podoba mi się ta kuchnia – powiedziała.

Nikt nie przygląda się dokładnie własnej kuchni, dopóki nie usłyszy czegoś podobnego. Moja kuchnia była wehikułem czasu. Bardzo łatwo można ją sobie wyobrazić jako ucieleśnienie reklamówek, które drukował Life w latach pięćdziesiątych. Oto była opływowa lodówka marki Frigidaire; nazwa ta służyła ongiś jako rzeczownik pospolity, podobnie jak żyletka czy szampan. Blaty kuchenne wyłożone były żółtymi kafelkami, jakie teraz spotyka się tylko w łazienkach. W kuchni nie było ani grama plastyku. Zamiast zmywarki do naczyń miałem suszarkę i podwójny zlewozmywak. Nie było tu nawet elektrycznego otwieracza do puszek, robota kuchennego, prasy do odpadków czy kuchni mikrofalowej. Najnowszym nabytkiem w całym pomieszczeniu był piętnastoletni mikser. Mam sprawne ręce. Lubię naprawiać różne rzeczy. – Ten chleb jest znakomity – stwierdziła Lisa.

Sam go upiekłem. Patrzyłem, jak skórką wyciera talerz; potem spytała, czy można dostać dokładkę. Jak mi się zdaje, wycieranie talerza chlebem nie jest oznaką dobrego wychowania. Nie to, żeby mi to przeszkadzało: sam to robię. Poza tym zresztą jej maniery były nieskazitelne. Zmiotła trzy porcje mojej zapiekanki, a kiedy skończyła, talerza prawie nie trzeba było myć. Wyczułem u niej wilczy apetyt, ledwie utrzymywamy na uwięzi. Usiadła wygodniej w fotelu, a ja dolałem jej wina. – Pękłabym.

– Poklepała się z zadowoleniem po brzuchu.

– Bardzo panu dziękuję, panie Apfel. Wieki całe nie jadłam domowego obiadu. – Mówmy sobie po imieniu.

– Uwielbiam amerykańską kuchnię.

– Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Mam na myśli, w odróżnieniu od kuchni chińskiej, albo… ty jesteś Amerykanką, prawda? Uśmiechnęła się tylko. – Chciałem powiedzieć…