– Wiem, co chciałeś powiedzieć, Victor. Mam obywatelstwo, ale nie urodziłam się tu. Przepraszam cię na chwilę. Wiem, że to niegrzecznie zaraz po jedzeniu wstawać od stołu, ale przez te klamerki muszę natychmiast oczyścić zęby. Słyszałem ją, uprzątając stół. Puściłem wodę do zlewu i zacząłem zmywać. Lisa przyszła po chwili, złapała ścierkę i pomimo moich protestów wzięła się do wycierania talerzy z suszarki. – Sam tu mieszkasz? – spytała.
– Tak. Od kiedy umarli moi rodzice.
– Byłeś kiedyś żonaty? Jeśli uważasz, że to nie mój interes, to powiedz. – Nic nie szkodzi. Nie, nigdy nie byłem żonaty.
– Całkiem dobrze sobie radzisz bez kobiety w domu.
– Wieloletnia praktyka. Mogę cię o coś zapytać?
– Wal.
– Skąd pochodzisz? Z Tajwanu?
– Mam talent do języków. W kraju mówiłam łamanym amerykańskim, ale kiedy tu przyjechałam, poprawiłam się. Również mówię paskudnym francuskim, prymitywnym chińskim w czterech czy pięciu odmnianach, rynsztokowym wietnamskim i znam tyle słów po tajsku, żeby umieć zawołać: "Moja chcieć widzieć amerykański konsul szybko mnóstwo za bardzo, ty!" Roześmiałem się. Kiedy to mówiła, słychać było wyraźny obcy akcent. – Jestem tu od ośmiu lat. Kapujesz teraz, skąd przyjechałam? – Z Wietnamu? – zaryzykowałem. – Jasne, z ulic Sajgonu.
– Wziąłem cię za Japonkę – powiedziałem.
– Ale jaja, co? Kiedyś ci o tym opowiem. Powiedz mi, Victor, czy w tamtym pomieszczeniu jest pralka automatyczna? – Tak jest. – Czy zrobię duży kłopot, jeśli skorzystam?
Nie był to żaden kłopot. Przyniosła siedem par dżinsów-wycierusów, niektóre z odciętymi nogawkami, oraz ze dwa tuziny koszulek z napisami. Równie dobrze mogłaby to być garderoba chłopaka, gdyby nie zdobiona falbankami bielizna. Wyszliśmy na podwórze, by posiedzieć w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, po czym Lisa wyraziła zainteresowanie moim ogrodem. Jestem z niego dumny. Kiedy dobrze się czuję, pracuję w nim cztery czy pięć godzin, przez cały rok, zwykle z rana. W południowej Kalifornii można sobie na to pozwolić. Mam nawet małą szklarnię, którą sam postawiłem. Ogród bardzo jej się podobał, choć nie wyglądał teraz najciekawiej. Przez większość ubiegłego tygodnia siedziałem głównie w łóżku albo w wannie. W rezultacie tu i ówdzie pojawiły się chwasty. – Mieliśmy ogród, kiedy byłam mała – rzekła.
– A poza tym spędziłam dwa lata na poletku ryżowym.
– Tam musiało być zupełnie inaczej niż tu.
– Jak cholera. Znienawidziłam ryż na wiele lat.
Lisa znalazła gniazdo mszyc, więc przykucnęliśmy oboje, by je wyzbierać. Kucała w ten osobliwy sposób, charakterystyczny dla chłopców azjatyckich, który pamiętałem tak dobrze, a nigdy nie nauczyłem się go naśladować. Miała palce długie i wąskie, wkrótce ich koniuszki zazieleniły się od rozgniatanych owadów. Rozmawialiśmy o tym i o owym. Nie bardzo pamiętam, jak do tego doszło, ale w końcu powiedziałem jej, że walczyłem w Korei. Dowiedziałem się, że ma dwadzieścia pięć lat.. Okazało się, że mamy urodziny tego samego dnia, tak że kilka miesięcy wcześniej miałem dokładnie dwa razy tyle lat, co ona. Nazwisko Kluge'a padło tylko jeden raz; wtedy, kiedy Lisa powiedziała, że bardzo lubi gotować. W domu Kluge'a nie miała możliwości. – Tam w garażu stoi zamrażarka cała wypełniona gotowymi daniami obiadowymi – oświadczyła. – Miał jeden talerz, jeden widelec, jedną łyżkę i jedną szklankę. W kuchni stał najlepszy na rynku piecyk mikrofalowy. I to jest to, stary. Poza tym w kuchni nie było absolutnie nic. – Potrząsnęła głową i wykonała egzekucję na kolejnej mszycy. – Pieprznięty manekin, ot co. Kiedy jej rzeczy się uprały, był już późny wieczór i zrobiło się prawie ciemno. Zapakowała wszystko do mojego kosza wiklinowego i wynieśliśmy pranie pod sznur do bielizny. Podczas wieszania wymyśliłem zabawną grę: roztrzepywałem koszulkę i przyglądałem się obrazkowi lub napisowi. Czasem domyślałem się, co on oznacza, a czasem nie. Były tam zdjęcia zespołów rockowych, mapa Los Angeles, fotosy ze Star Treku… wszystkiego po trochu. – Co to jest "Towarzystwo L5"?
– To ci, którzy chcą budować wielkie farmy w Kosmosie. Pytałam ich, czy będą tam uprawiać ryż, a oni odpowiedzieli, że ich zdaniem nie jest to najlepsze zboże do stanu nieważkości, więc kupiłam od nich koszulkę. – Ile tego masz?
– No, będzie ze cztery czy pięc setek. Zazwyczaj noszę jedną dwa – trzy razy, a potem odkładam. Podniosłem następną koszulkę, z której wypadł biustonosz. Nie taki, jakie nosiły dziewczyny za moich młodych lat. Był bardzo przejrzysty, choć jednocześnie wypełniał swoją powinność. – Podoba się, Jankesie? – odezwała się Lisa z silnym obcym akcentem. – A żebyś zobaczył moją siostrę! Spojrzałem na nią; od razu twarz jej spochmurniała. – Przepraszam, Victor – powiedziała.
– Nie musisz się rumienić.
– Wzięła ode mnie biustonosz i powiesiła go na sznurze. Musiała błędnie odczytać wyraz mojej twarzy. Prawda, byłem zakłopotany, ale także w jakiś osobliwy sposob zadowolony. Już dawno nikt nie nazywał mnie inaczej, jak "pan Apfel" czy "Victor". Następnego dnia poczta przyniosła list od firmy adwokackiej w Chicago. Dotyczył tamtych siedmiuset tysięcy dolarów. Pieniądze pochodziły z pakietu akcji w Delaware, które wypuszczono w roku 1933, by zapewnić mi dostatnie życie na starość. Moich rodziców zarejestrowano jako założycieli. Pewne długoterminowe inwestycje przyniosły owoc w postaci owego nieoczekiwanego strumienia forsy. Suma, którą wpłacono na moje konto, była już po potrąceniu podatków. Od samego początku sprawa wyglądała bezsensownie. Moi rodzice nigdy nie mieli tyle pieniędzy. Ja ich nie potrzebowałem. Oddałbym je, gdybym wiedział, od kogo Kluge je ukradł. Postanowiłem, że jeśli za rok o tej porze nie będę siedział, przekażę je na jakiś cel dobroczynny. Ratujmy wieloryby, na przykład, albo może Towarzystwo L5. Ranek spędziłem w ogrodzie. Potem poszedłem do supermarketu i kupiłem trochę świeżej mielonej wołowiny i wieprzowiny. Czułem się świetnie, gdy ciągnąłem moje zakupy do domu w składanym wózku z drutu. Kiedy mijałem srebrnego Ferrari, uśmiechnąłem się. Lisa nie zabrała jeszcze swojego prania. Zdjąłem wszystko ze sznura, poskładałem, po czym zastukałem do drzwi domu Kluge'a. – To ja, Victor.
– Wejdź, Jankesie.
Znalazłem ją tam, gdzie pooprzednio, ale tym razem przyzwoicie ubraną. Uśmiechnęła się do mnie; gdy zobaczyła kosz z bielizną, uderzyła się dłonią w czoło. Podbiegła, by wziąć go ode mnie. – Przepraszam, Victor. Naprawdę sama chciałam to…
– Nieważne – powiedziałem.
– Nic się nie stało. A przynajmniej mam okazję, by zapytać cię, czy znowu zjesz ze mną kolację? Coś przebiegło jej przez twarz, co szybko ukryła. Może "amerykańska kuchnia" nie smakowała jej aż tak bardzo, jak zapewniała. A może to wina kucharza. – Jasne, Victor, bardzo chętnie. Może ja się tym zajmę. A ty odsłoń te kotary; ciemno tu jak w grobie. Wyszła szybkim krokiem. Spojrzałem na włączony ekran. Widniało na nim tylko to: "stosunek-p". Pomyślałem, że wystukała niewłaściwą literę. Gdy odsuwałem zasłony, zobaczyłem samochód Osborne'a podjeżdżający do krawężnika. Weszła Lisa, w nowej koszulce. Tym razem napis reklamował księgarnię sf A CHANGE OF HOBBIT, zaś pod napisem był rysunek pękatego stworzonka o stopach porośniętych sierścią. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, jak Osborne dochodzi do domu. – Mój drogi Watsonie – powiedziała – oto inspektor Lestrade ze Scotland Yardu. Poproś go do środka. Nie była to odzywka na miejscu; porucznik wchodząc obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. Wybuchnąłem śmiechem. Lisa usiadła na obrotowym stołku, zachowując twarz pokerzysty. Siedziała niedbale, jedną dłoń trzymając w pobliżu klawiatury. – No więc, Apfel – zaczął Osborne – w końcu ustaliliśmy prawdziwe nazwisko Kluge'a. – Patrick William Gavin – odezwała się Lisa.