Spojrzałem na nią i pojąłem w końcu, że jest bardzo zdenerwowana. – Nie wiem – odparłem.
– Nigdy jej nie próbowałem. Ale lubię chińską, japońską i indyjską. Lubię nowości. – To ostatnie było kłamstwem, ale nie tak wielkim, jakby się mogło wydawać. Naprawdę gotuję sobie czasem coś nowego, a gust mam dość tolerancyjny. Nie spodziewałem się większych problemów z zaakceptowaniem kuchni południowo-wschodniej Azji. – Potem też nie będziesz wiedział – zaśmiała się.
– Moja mamusia była pół-Chinką. Tak więc jedzenie, które dostaniesz, będzie cokolwiek skundlone. – Podniosła wzrok, zobaczyła moją minę i roześmiała się.
– Zapomniałam, przecież ty byłeś w Azji. Nie bój się, Jankesie, nie nakarmię cię psiną. Nie mogłem sobie poradzić tylko z jedną rzeczą – z pałeczkami. Jadłem nimi, póki mogłem; potem odłożyłem je na bok i wziąłem widelec. – Przepraszam – powiedziałem.
– Z pałeczkami zawsze miałem kłopot.
– Radzisz sobie dobrze.
– Miałem czas się nauczyć.
Jedzenie było znakomite; powiedziałem jej to. Każda potrawa była objawieniem, nie przypominającym niczego, co dotąd jadłem. Pod koniec kolacji wysiadłem w połowie dania. – Czy to V oznacza "victoria"?
– Może.
– V Symfonia Beethovena? Churchill? Dzień Zwycięstwa?
Uśmiechnęła się tylko.
– Potraktuj to jako wyzwanie, Jankesie.
– Czy ja ciebie przerażam, Victor?
– Z początku tak było.
– To przez moje rysy, prawda?
– Mam generalną fobię do ludzi Wschodu. Chyba jestem rasistą. Skinęła powoli głową; zauważyłem to mimo ciemności. Znowu siedzieliśmy na trawie, choć słońce dawno zaszło. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy przez minione godziny. W każdym razie, zajęło nam to czas. – Mam ten sam problem – powiedziała.
– Fobię do ludzi Wschodu? – Miał to być żart.
– Do Kambodżańczyków.
– Zamilkła na chwilę, w której przetrawiałem to, co powiedziała. Potem mówiła dalej. – Kiedy padł Sajgon, uciekłam do Kambodży. Wędrówka zabrała mi dwa lata z przerwami, w czasie których Czerwoni Khmerzy wsadzali mnie do obozów pracy. Mam szczęście, że żyję, naprawdę. Splunęła. Nie jestem nawet pewien, czy zrobiła to świadomie, czy odruchowo. – Ja nienawidzę wszystkich Kambodżańczyków – powiedziała w końcu. – Tak jak ty, nie chcę jednak tego. Ci, którzy cierpieli w obozach, byli w większości Kambodżańczykami. Powinnam chyba nienawidzieć tych ludobójczych przywódców, tych mętów Pol Pota. – Spojrzała na mnie.
– Ale nie zawsze w takich sprawach ma się wybór, prawda, Jankesie? Następnego dnia przyszedłem do niej po popołudniu. Na dworze się ochłodziło, ale w jej smoczej jamie było nadal ciepło. Lisa miała na sobie tę samą koszulkę, co wczoraj. Wyjaśniła mi to i owo o komputerach. Kiedy dała mi spróbować swoich sił na klawiaturze, szybko się pogubiłem. Oboje doszliśmy do wniosku, że nie mam szans na karierę programisty. Wśród tego, co mi pokazała, był modem telefoniczny, pozwalający jej na połączenie z innymi komputerami na całym świecie. Łączyła się z kimś w Stanford, kogo nigdy w życiu osobiście nie spotkała, a znała go tylko jako "Sortownik Pęcherzykowy". Rozmawiali ze sobą przez jakiś czas wystukując rozmaite teksty. Na koniec Sortownik Pęcherzykowy wystukał "bye-p". Lisa napisała O. – Co to jest "O"? – spytałem.
– "Owszem". Można by było napisać "tak", ale dla starego wygi programisty to za proste. – Powiedziałaś mi, co to jest "byte". A co to jest "bye-p"? Spojrzała na mnie z powagą. – Oznacza to pytanie. Dodanie litery "p" do słowa nadaje mu sens pytający. Tak więc "bye-p" oznacza, że Sortownik Pęcherzykowy pytał mnie, czy chcę się odloginować. Rozłaczyć. Zastanowiłem się nad tym. – Jak więc należy tłumaczyć: "zetknąć usta z tylną częścią ciała-p"? – "Czy chcesz pocałować mnie w dupę?" Ale pamiętaj, to było do Osborne'a, a nie do ciebie. Spojrzałem na jej koszulkę, potem w jej oczy, które były zupełnie poważne i pogodne. Czekała, z rękami złożonymi na kolanach. Stosunek-p. – Tak – powiedziałem.
– Chciałbym.
Położyła okulary na stole i ściągnęła koszulkę przez głowę. Kochaliśmy się na wielkim materacu wodnym Kluge'a. Odczuwałem pewien strach przed nie sprawdzeniem się w końcu minęło już tak wiele czasu. Potem tak się zagłębiłem w jej dotyku, zapachu i smaku, że trochę poszalałem. Nie miała nic przeciwko temu. W końcu było po wszystkim; oboje spływaliśmy potem. Przetoczyła się na brzeg łóżka, wstała i podeszła do okna. Otworzyła je i wionęło na mnie świeże powietrze. Następnie oparła kolano na łóżku, pochyliła się nade mną i ze stolika wzięła paczkę papierosów. Zapaliła jednego. – Mam nadzieję, że nie jesteś uczulony na dym – powiedziała. – Nie. Mój ojciec palił. Ale nie wiedziałam, że ty też.
– Jedynie po tym – odparła z przelotnym uśmiechem. Zaciągnęła się głęboko. – Myślę, że w Sajgonie wszyscy palili. Wyciągnęła się na plecach obok mnie i leżeliśmy tak, skąpani w pocie, trzymając się za ręce. Rozsunęła nogi w ten sposób, że jedną stopą dotknęła mojej. Zdawało się, że to dostateczny kontakt. Patrzyłem, jak ponad jej prawą dłonią unosi się dym. – Od trzydziestu lat nigdy nie było mi ciepło – powiedziałem. – Bywało mi gorąco, ale nigdy ciepło. A teraz tak.
– Opowiedz mi o tym.
Więc opowiedziałem, tyle ile byłem w stanie, zastanawiając się jednocześnie, czy tym razem zdołam. Po trzydziestu latach moja opowieść nie brzmi tak przerażająco. – Byłem ciężko ranny – powiedziałem do niej.
– Miałem pękniętą czaszkę. Wciąż jeszcze mam… problemy wynikłe z tego. W Korei bywa bardzo zimno, a ja nigdy nie miałem ciepła. Ale nie o to chodzi. Raczej o to, co teraz nazywają praniem mózgu. Nigdy nie potrafiłem tego pojąć. Chyba nie umiałem zrozumieć tak ogromnego zła. Ale kiedy odsyłali nas do domu, niektórzy z jeńców nie chcieli odejść… naprawdę nie chcieli iść stamtąd, naprawdę uwierzyli… Musiałem zamilknąć w tym miejscu. Lisa uniosła się, bezszelestnie przesunęła się na koniec łóżka i zaczęła masować mi stopy. W końcu odezwała się. – W Kambodży było gorąco. Gdy w końcu dostałam się do Stanów, powtarzałam sobie, że osiedlę się w Maine, czy gdziekolwiek, gdzie pada śnieg. I faktycznie pojechałam do Cambridge, ale okazało się, że nie lubię śniegu. Opowiedziała mi o tym. Z tego, co słyszałem, zginęło tam milion ludzi. To tak, jakby cały kraj, z pianą na ustach, rzucał się na wszystko, co się porusza. Albo jak ten rekin, który już wypatroszony, zwija się w kłębek i zaczyna pożerać siebie samego. Mówiła, jak zmuszano ich do budowania piramidy z odciętych głów. Dwudziestka ich pracowała cały dzień w palącym słońcu i w końcu piramida osiągnęła wysokość trzech metrów, zanim się zawaliła. Jeśli ktoś przestawał pracować, jego głowa wkrótce trafiała na stos. – Nie miało to wówczas dla mnie żadnego znaczenia. Praca, jak każda inna. Miałam już wtedy dobrze pomieszane w głowie. Zaczęłam z tego wychodzić dopiero, gdy przedostałam się przez granicę tajlandzką. To, że w ogóle przeżyła to wszystko, zakrawało na cud. Przeszła przez straszniejsze rzeczy niż potrafiłem sobie wyobrazić. I wyszła z tego w znacznie lepszym stanie. Poczułem się przy niej mały. Kiedy byłem w jej wieku, moje psychiczne więzienie, w którym od tamtej pory żyłem, było już poważnie rozbudowane. Powiedziałem jej o tym. – Częściowo zależy to od przygotowania – zauważyła kwaśno. – Od tego, czego oczekujesz od życia; od tego, jakie było twoje życie do tej pory. Sam to powiedziałeś. Korea była dla ciebie czymś nowym. Nie twierdzę, że byłam przygotowana na Kambodżę, ale moje życie do tamtej pory niezupełnie toczyło się beztrosko. Chyba nie myślisz dotąd, że zarabiałam na ulicy sprzedając jabłka. Nadal pocierała moje stopy patrząc w dal na obrazy, których ja nie widziałem. – Ile miałaś lat, kiedy umarła twoja matka?