— Widzisz, że jestem trochę inny, prawda? Kapłani za mną nie przepadają. Gdybym powiedział wszystkim i ktoś by zginął, znalazłbym się w bardzo trudnej sytuacji. Ktoś powinien jednak je znać, a ty jesteś chłopcem, który zadaje pytania. Ale nie korzystaj z tego słowa, dopóki nie umrę, zgoda? Albo oczywiście do chwili, gdy będzie ci groziło pożarcie przez rekina.
I tam, na skałach, gdy zachodzące słońce utworzyło czerwoną drogę przez morze, Mau poznał rekinowe zaklęcie.
— To sztuczka! — powiedział bez namysłu.
— Nie tak głośno — rzucił Nawi, oglądając się na brzeg. — Oczywiście, że to sztuczka. Zbudowanie kanu jest sztuczką. Rzucenie dzidą jest sztuczką. Życie jest sztuczką i masz tylko jedną szansę, by ją opanować. Teraz poznałeś jeszcze jedną. Jeśli któregoś dnia uratuje ci ona życie, złów wielką rybę i rzuć ją pierwszemu delfinowi, jakiego napotkasz. Przy odrobinie szczęścia to będę ja!
A teraz staruszek i jego chora noga byli jedynie wspomnieniem, tak jak wszyscy, których Mau znał przez całe swoje życie. Myśl ta tak go przytłoczyła, że aż chciał krzyknąć. Świat opustoszał.
Spojrzał na swoje dłonie. Zrobił sobie maczugę. Po co mu broń? Dlaczego czuje się dzięki niej lepiej? Musi przecież utrzymać się przy życiu. Tak! Gdyby zginął, Nacja przepadłaby razem z nim. Wyspa zostałaby wydana na pastwę czerwonych krabów i ptaków Praojców. Nie byłoby nikogo, kto mógłby powiedzieć, że ktoś tu kiedyś mieszkał.
Gdzieś wysoko rozległ się trzepot skrzydeł. Na trawiastym drzewie o pierzastej koronie siadł ptak Praojców. Mau wiedział o tym, chociaż niczego nie widział przez plątaninę pnączy; ptaki Praojców są tak niezdarne, że nie tyle lądują, ile spadają z łoskotem. Ptak przeskakiwał z miejsca na miejsce, wydając z siebie pełne niezadowolenia dźwięki nab-nab, a potem zabrzmiały znajome odgłosy wymiotów i na poszyciu lasu zastukotał deszczyk drobnych kości.
Drzewo zatrzęsło się, gdy ptak znowu wzbił się w powietrze. Przeleciał na odkryty teren, zauważył Mau, postanowił sprawdzić, czy ten nie zdradza oznak uśmiercenia, i siadł ciężko na gałęzi, której prawie nie było widać pod ciężarem pnączy dusicieli.
Przez chwilę chłopiec i ptak patrzyli na siebie.
Gałąź trzasnęła.
Ptak Praojców zaskrzeczał i odskoczył, nim przegniłagałąź uderzyła o ziemię, a potem zniknął wśród zarośli, łopocząc skrzydłami i skrzecząc w poczuciu urażonej dumy. Mau nie zwracał na niego uwagi. Wpatrywał się w obłok delikatnego żółtego pyłu, który wzbił się nad opadłą gałęzią. Był to pył, który powstawał, kiedy rozkład, termity i czas wydrążą martwą gałąź. A ta wisiała wysoko, poza zasięgiem wilgoci. Ten pył był drobny jak kwiatowy pyłek. Najlepszy do rozpalania ognia.
Mau chwycił największy kawał gałęzi, jaki zdołał unieść, zatkał obydwa końce liśćmi i ruszył zboczem w drogę powrotną.
Na polach znów ryły świnie, nie miał jednak czasu, żeby je stamtąd przegonić. Jeden pęd papierośli szybko pęka, pomyślał, i trzeba ich spleść pięć, żeby powstał naprawdę mocny sznur. Dobrze o tym wiedzieć i to prawda. Sęk w tym, że ja jestem jednym pędem.
Zatrzymał się. Schodził innym, bardziej stromym szlakiem prowadzącym do osa… do miejsca, gdzie kiedyś leżała osada. Tędy też przetoczyła się fala. Drzewa były połamane i wszystko śmierdziało wodorostami. Lecz z klifu po drugiej stronie zniszczonych drzew roztaczał się widok na niższy las…
Mau starannie schował bulwy i nadpróchniałą gałąź w trawie i zaczął się przeciskać przez plątaninę pnączy i gałęzi na skraj klifu. Można było dosyć łatwo z niego zejść i wspiąć się z powrotem. Robił to już wcześniej. Skałę porastało mnóstwo korzeni, pnączy i lian, a ziemia oraz stare ptasie gniazda stawały się domem dla każdego zbłąkanego nasiona, toteż urwisko przypominało raczej pionową łąkę, całą ukwieconą. Nie brakowało też papierośli. Jej nigdy nie brakowało. Uciął tyle pędów, żeby wystarczyło na pas do zawieszenia maczugi, cały czas szepcząc spóźnione podziękowania dla Kobiety Papierośli za jej niezawodne włosy.
Ześlizgnął się na skraj urwiska i odsunął pęk orchidei.
Wszędzie poniżej podnosiły się mgły, widział jednak ślad pozostawiony w lesie przez olbrzyma, białą bliznę długości jednej mili. Kończył się przy kępie figowców rosnących w najwyżej położonej części niższego lasu. Były potężne. Mau dobrze je znał. Z ich pni wyrastały ogromne korzenie, które wyglądały, jakby sięgały jądra świata. Zatrzymałyby wszystko, ale przez parę wodną i rozłożyste korony drzew chłopak nie widział, co takiego zatrzymały tym razem.
Usłyszał za to głos. Bardzo słaby, dochodził gdzieś z dołu. Brzmiało to troszeczkę — naprawdę „troszeczkę” — jak śpiew. Brzmiało mu to po prostu jak „na, na, na”.
Ale to był ludzki głos. Może należał do kolejnego spodniowca? Chociaż był trochę zbyt piskliwy. Czyżby kobieta spodniowców? A może duch. Teraz mógł się ich spodziewać wielu.
Minęło południe. Gdyby to był duch, byłby bardzo słaby. Mau był Nacją. Musiał coś przedsięwziąć.
Zaczął się opuszczać po klifie, co było dosyć łatwe nawet wtedy, gdy starał się nie hałasować, chociaż wszędzie dookoła fruwały ptaki. Zadrżał. Nie wiedział, z czego się robi woreczek odstraszający duchy. Tym zajmowały się kobiety.
Nadal było słychać „to, co brzmiało troszeczkę jak śpiew”. Może rzeczywiście był to jakiś duch. Ptaki podniosły taki rwetes, że każda żywa istota na pewno rzuciłaby wszystko i poszła zbadać, o co chodzi.
Jego stopy dotykały kruszących się kamieni i korzeni drzew, które stanowiły poszycie niższego lasu, i Mau poruszał się bezszelestnie między ociekającymi wilgocią drzewami.
— Na, na, na — stuk! — na, na, na — stuk!
Metaliczny dźwięk. Mau zacisnął dłonie na maczudze.
— Usłysz nas — stuk! — prosimy Cię, Boże. Ratuj tych — stuk! — których zabrać chce morze — brzęk! — a niech to!
Mau wyjrzał zza pnia potężnego figowca.
Było co oglądać.
Coś zostało wyrzucone przez morze, choć niebyło żywe.Było czymś w rodzaju olbrzymiego kanu unieruchomionego między pniami dwóch drzew i zasypanego szczątkami, które wyglądały na warte zbadania, ale nie teraz. Z wielkiej dziury z boku wyciekały kamienie. Ale to wszystko było tłem. Dużo bliżej chłopca, wpatrując się w niego z przerażeniem, stała dziewczyna — prawdopodobnie. Bo równie dobrze mogła być duchem; była bardzo blada.
I była też spodniowcem. Spodnie były białe i koronkowe jak pierzaste łapki ptaka Praojców, ale nosiła też coś w rodzaju spódnicy podwiniętej za pas. Jej włosy lśniły w słońcu. Płakała.
Próbowała też kopać w poszyciu leśnym czymś w rodzaju spłaszczonej na końcu dzidy, która połyskiwała metalem. Głupota; w tym miejscu ziemia to sama skała i korzenie, a obok wznosiła się niewielka sterta kamieni. Było tam jeszcze coś, dużego i zawiniętego. Może rzeczywiście kroczyłem śladami Locahy, pomyślał Mau, bo wiem, że jest tam trup. A ta dziewczyna-duch pokazała się w moich koszmarach.
Nie jestem sam.
Dziewczyna upuściła spłaszczoną dzidę i szybko chwyciła coś innego, coś, co teżpołyskiwało metalem.
— U-umiem się tym posługiwać — krzyknęła bardzo głośno. — Jeszcze jeden krok, a pociągnę za spust, nie żartuję! — Metalowy przedmiot kiwał się w jej dłoni. — Nie myśl sobie, że się ciebie boję! Wcale nie! Mogłam cię zabić wcześniej! To, że ulitowałam się nad tobą, nie znaczy, że możesz tu teraz przychodzić! Wkrótce będzie tu mój ojciec!
Słychać było, że jest przejęta. Odniósł wrażenie, że chce mu dać ten metalowy przedmiot, bo sposób, w jaki go trzymała i nim wymachiwała, wyraźnie wskazywał, że bardzo się go boi.