Выбрать главу

Gdzieniegdzie na skraju ogrodów stały chaty. Mau podchodził do nich ostrożnie, z coraz większym niepokojem. Ktoś powinien na niego krzyczeć, jakaś starucha powinna wskazywać na niego palcem i mamrotać, a on powinien uciekać bardzo szybko, osłaniając dłońmi krocze, tak na wszelki wypadek. Wszystko byłoby lepsze od tej słonecznej pustej ciszy.

A więc zasady wciąż istnieją, pomyślał. Przyniosłem je tutaj ze sobą. Są w mojej głowie…

W niektórych chatach stały kosze, z sufitów zwisały pęki korzeni, poza zasięgiem małych paluszków. Były to korzenie szalejowca. Każdy dowiadywał się o nich bardzo wcześnie. Robiono z nich najlepsze piwo albo zabijały na miejscu, a tajemnym składnikiem, który decydował o tym, co się stanie, była znana wszystkim piosenka.

Mau znalazł to, czego szukał, w chacie przy źródełku. Cała miska posiekanych korzeni syczała i bulgotała do siebie pod stertą palmowych liści. Chatę wypełniał ostry, świdrujący zapach.

Ile pijają nieżyjący? Nalał do kalabasy tyle płynu, ile powinno wystarczyć. Robił to bardzo ostrożnie, bo na tym etapie napój był bardzo niebezpieczny, i uciekł, nim dopadł go jakiś duch.

Dotarł do doliny Praojców, nie rozlawszy za dużo, i przelał zawartość tykwy do wielkiej kamiennej misy przed zamkniętą jaskinią. Z sękatych starych drzew obserwowała go uważnie grupa ptaków Praojców.

Splunął do misy i piwo zakipiało na chwilę. Na powierzchnię wypłynęły wielkie żółte bąble.

I zaczął śpiewać. Była to prościuteńka piosenka, łatwa do zapamiętania, o czterech braciach, synach Powietrza, którzy pewnego dnia postanowili się ścigać wokół potężnego brzucha ojca, żeby rozstrzygnąć, który z nich będzie się starał o względy kobiety mieszkającej na księżycu, i o figlach, które płatali sobie nawzajem, żeby tylko zwyciężyć w tym wyścigu. Uczyły się jej już maleńkie dzieci. Wszyscy ją znali. I z jakiegoś powodu odśpiewanie tej piosenki zamieniało truciznę w piwo. Naprawdę.

Piwo pieniło się w misie. Mau na wszelki wypadek obserwował okrągły głaz, ale Praojcowie prawdopodobnie mieli swój sposób na wypijanie piwa z zaświatów.

Odśpiewał całą piosenkę, uważając, żeby nie pominąć ani jednej zwrotki, zwłaszcza tej, która była bardzo zabawna, z odpowiednią gestykulacją. Kiedy skończył, piwo zrobiło się klarowne i unosiły się w nim złociste bąbelki. Mau pociągnął łyk na próbę. Serce nie zatrzymało się od razu, więc piwo prawdopodobnie nie mogło nikomu zaszkodzić.

Zrobił kilka kroków do tyłu i zwrócił się do otwartego szeroko nieba:

— Przynoszę wam piwo, Praojcowie!

Nic się nie stało. Była to niesforna myśl, pomyślał jednak, że miło byłoby usłyszeć „dziękuję”.

I wtedy świat zrobił wdech i oddech stał się głosem:

NIE ODŚPIEWAŁEŚ PIEŚNI!

— A właśnie że odśpiewałem! Piwo jest dobre!

MAMY NA MYŚLI PIEŚŃ PRZYWOŁUJĄCĄ NAS DO PIWA!

Parę kolejnych ptaków Praojców zwaliło się z trzaskiem na drzewa.

— Nie wiedziałem, że taka istnieje!

CO ZA OBIBOK Z TEGO CHŁOPCA!

Mau nawiązał do tego.

— No właśnie, jestem tylko chłopcem! Nie ma nikogo, kto mógłby mnie nauczyć! Możecie…?

PRZYWRÓCIŁEŚ KOTWICE BOGÓW? NIE!

I głosy zamilkły nagle, pozostawiając jedynie westchnienia wiatru.

No cóż, piwo wyglądało na dobre. Po co jeszcze jakaś pieśń? Matka Mau warzyła dobre piwo i ludzie po prostu się schodzili.

Z trzepotem skrzydeł ptak Praojców wylądował na brzegu kamiennej misy na piwo i rzucił Mau typowe spojrzenie, które zdawało się mówić: Jeśli masz zamiar umrzeć, to się pospiesz. A jeśli nie, to zmiataj stąd.

Mau wzruszył ramionami i odszedł. Schował się jednak za drzewem, a dobrze się schować to on już potrafił. Może jednak okrągły głaz się przetoczy.

Wkrótce na misie siadło jeszcze kilka ptaków Praojców. Sprzeczały się trochę, a potem, wszczynając od czasu do czasu krótką awanturę, zabrały się do poważnej popijawy, przy czym kiwały się do przodu i do tyłu, tak bowiem poruszają się ptaki, kiedy piją, a potem znowu się kiwały i często się przewracały, tak bowiem poruszają się ptaki, kiedy napiją się świeżego piwa. Jeden wzbił się w powietrze i odleciał tyłem w krzaki.

Mau wrócił w zamyśleniu na plażę, zatrzymując się po drodze w lesie, żeby uciąć sobie dzidę. Na plaży naostrzył jej końcówkę, którą zahartował w ogniu, od czasu do czasu zerkając na słońce.

Wszystkie te czynności wykonywał powoli, bo w głowie kłębiły mu się pytania. Wylatywały tak szybko z czarnej otchłani w jego wnętrzu, że trudno było je uporządkować. A wkrótce miał się zobaczyć z dziewczyną-duchem. Wiedział, że to będzie… trudne.

Znów spojrzał na biały podłużny przedmiot. Lśniący metal na obrzeżach był dosyć miękki i bezużyteczny, łatwo go można było zeskrobać. Co do rysunku, wydawało mu się, że może być jakimś rodzajem czarów albo amuletem, jak niebieski paciorek. Jaki sens miało rzucanie dzidą w wielkie kanu? Przecież nie jest czymś, co można zabić. Ale dziewczyna-duch była jedyną prócz niego ludzką istotą na wyspie i w końcu podarowała mu sypacz iskier. Nie potrzebował go teraz, ale i tak był cudownym przedmiotem.

Kiedy słońce zbliżało się do Małej Nacji, Mau ruszył wzdłuż plaży i wszedł do niższego lasu.

Można było poczuć, jak wszystko rośnie. Nigdy nie dochodziło tam zbyt wiele światła, lecz wielkie kanu zostawiło za sobą szeroki ślad i światło padało teraz smugami na miejsca, które nie widziały go od lat — zaczął się wyścig o rzadkie plamy słońca. Młode zielone pędy walczyły o miejsce pod niebem, rozwijały się liście paproci, pękały nasiona. Las napierał zielenią własnego przypływu; za sześć miesięcy nawet nie będzie się można domyślić, co tu się stało.

Mau zwolnił, kiedy wrak wielkiego kanu znalazł się w polu widzenia, nie dostrzegał jednak żadnego ruchu. Wiedział, że musi zachować ostrożność. Jakże łatwo mógł popełnić jakiś błąd.

* * *

Jakże łatwo było popełnić jakiś błąd.

Nie znosiła imienia Ermintruda. Tak naprawdę głównie przez „trudę”. No bo „Ermin” nie było jeszcze takie najgorsze. „Trudy” też brzmiało całkiem nieźle, babka stwierdziła jednak, że jest zbyt lakoniczne, cokolwiek to znaczy, i zakazała jej używać tego skrótu. Nawet „Gertruda” byłaby do zniesienia. Oczywiście wciąż pozostawała „truda”, ale jedna z księżniczek z rodziny królewskiej miała na imię Gertruda i w niektórych gazetach nazywano ją „księżniczką Gertie”, co brzmiało jak imię dziewczynki, która może zaznać w życiu trochę przyjemności.

Natomiast Ermintruda, rozmyślała, to rodzaj imienia, którego właścicielka najpierw zaprosi młodego człowieka na herbatkę, a potem wszystko sknoci. Piec węglowy wciąż dymił, mąka, z której wcześniej próbowała piec ciastka, miała dziwny zapach przez obecność martwego homara w beczce, Ermintruda była też całkiem pewna, że część mąki nie powinna się poruszać. Udało jej się otworzyć ostatnią puszkę Opatentowanego Mleka Konserwowego Dr. Poundbury’ego, na której było napisane, że mleko będzie smakować równie dobrze po roku jak w dniu, kiedy je konserwowano, i niestety była to zapewne prawda. Śmierdziało myszą topielicą.

Gdyby tylko nauczono ją tego, co trzeba! Gdyby tylko ktoś pomyślał o tym, żeby spędzić z nią jedno popołudnie i nauczyć paru rzeczy, jakie mogłyby się jej przydać, gdyby została rozbitkiem na bezludnej wyspie! To może się przytrafić każdemu! Pomocne byłyby choćby wskazówki na temat tego, jak piec ciasteczka! Ale nie, babka twierdziła, że dama nie powinna nigdy dźwigać rzeczy cięższych od parasolki, a już na pewno nie powinna się pokazywać w kuchni, chyba że chciałaby przyrządzić „charytatywną zupkę dla potrzebujących”, a zdaniem babki tych ostatnich nie było zbyt wielu.