— Nie daj mu zatonąć! — zawołała. — On chce, żebyś teraz ty go nosił! — Rzuciła się do przodu, chwyciła kapelusz, zamachała nim triumfalnie… i znikła pod wodą.
Mau czekał, aż wypłynie, ale pojawiły się tylko bąbelki.
Czy to możliwe, że istnieje na świecie ktoś, kto nie umie…
Jego ciało poruszało się bez namysłu. Dał nura pod powierzchnię, chwycił największą w pobliżu bryłę korala i zanurkował nad krawędzią w toń.
Pod nim kapitan Roberts powoli opadał ku potomności. Mau minął go, prując srebrną wodę.
Jeszcze niżej było więcej bąbelków i blady kształt niknący tam, gdzie najdalej sięgało słońce.
Tylko nie ona, pomyślał Mau, najgłośniej jak potrafił. Nie teraz. Nikt żywy nie odchodzi w mrok. Służyłem ci, Locaho. Kroczyłem twoimi śladami. Powinieneś mi ją oddać, jesteś mi to winien. Jedno życie odzyskane z ciemności!
I z mroku dobiegł głos: Nie przypominam sobie żadnej umowy, Mau, żadnego układu, przymierza, porozumienia ani obietnicy. Jest tylko to, co się dzieje, i to, co się nie dzieje. Nie ma żadnego „powinieneś”.
Po chwili Mau zaplątał się w anemony spódnic dziewczyny. Wypuścił kamień, by opadł ku głębinom, odnalazł jej twarz, wpuścił do jej ust powietrze ze swoich pękających płuc, zobaczył, jak jej oczy otwierają się szeroko, i ruszył do góry, ciągnąc ją za sobą.
Trwało to całe wieki. Czuł, jak długie, zimne palce Locahy chwytają go za stopy, ściskają mu płuca i wyraźnie gasło światło. Szum wody w jego uszach zaczął układać się w szept: Bolałoby, gdyby teraz się zatrzymać? Ześlizgnąć się z powrotem ku mrocznej toni i pozwolić się porwać prądowi? Byłby to koniec wszelkich zmartwień, wymazanie wszystkich przykrych wspomnień. Musiał tyłko ją puścić i… Nie! Ta myśl rozbudziła w nim gniew, a gniew pomógł mu zebrać siły.
Jakiś cień przysłonił światło i Mau musiał opłynąć łagodnie opadającego na dno kapitana, który odbywał swój ostatni rejs.
Ale światło się nie przybliżało, ciągle było daleko. Nogi miał jak z kamienia. Wszystko go piekło. I wtedy zobaczył ją, srebrną nić, wracała do niego, ściągała go ku wizji tego, co mogło…
…Poczuł pod stopami skałę. Odbił się i jego głowa przebiła taflę wody. Stopy znowu oparły się o skałę i oślepiło go światło.
To, co się działo później, obserwował jakby z boku, gdy wciągał dziewczynę na skały, przewracał ją na brzuch i klepał po plecach, żeby odkaszlnęła wodę. Potem był bieg plażą, żeby położyć ją przy ognisku, gdzie zwymiotowała więcej wody i pojękiwała. Dopiero wtedy umysł Mau przypomniał mu, że jego ciało jest o wiele za słabe na te wszystkie czynności, pozwolił mu więc opaść na wznak na piasek.
Zdążył się przetoczyć na bok, żeby zwrócić to, co zostało po obrzydliwych bułkach, i wpatrywał się w nieczystości. Nie dzieje się, pomyślał i słowa te stały się deklaracją triumfu i sprzeciwu.
— Nie dzieje się — powtórzył i słowa te stały się większe, i pozwoliły mu się podnieść. — Nie dzieje się! — krzyknął w stronę nieba. — Nie dzieje się!
Jakiś cichy odgłos kazał mu spojrzeć w dół. Dziewczyna się trzęsła, leżąc na piasku. Klęknął przy niej i wziął ją za rękę, która wciąż ściskała kapelusz kapitana. Skórę miała białą i zimną jak dotyk Locahy, nawet przy żarze ognia.
— Oszust! Sprowadziłem ją stamtąd! — krzyknął. — Nie dzieje się!
Mau pobiegł plażą do ścieżki, która prowadziła do niższego lasu. Gdy pędził susami szlakiem połamanych drzew, czerwone kraby rozbiegały się przed nim. Dotarł do wielkiego kanu i wspiął się na pokład. Widział tam — tak, w kącie dostrzegł wielki koc.
Złapał go i pociągnął, a wtedy coś pociągnęło z drugiej strony. Pociągnął mocniej i coś spadło na pokład z głośnym trzaskiem.
— Uaark. Roberts to straszny pijus! Pokaż gacie!
Tym razem koc się zsunął, odsłaniając połamaną drewnianą klatkę na podłodze i bardzo zdenerwowanego szarego ptaka. Piorunował chłopca wzrokiem.
— Uaark! Błogosławieni cisi, moja anielskiej dobroci ciotko!
Mau nie miał teraz głowy do ptaków, ten jednak miał w oku niepokojący błysk. Wyglądało na to, że domaga się odpowiedzi.
— Nie dzieje się! — krzyknął i wybiegł z kajuty z łopoczącym za nim kocem.
Był w połowie drogi na szlaku, kiedy usłyszał nad sobą trzepot skrzydeł i skrzek: „Nie dzieje się!”
Mau nawet nie zadarł głowy. Świat stał się zbyt dziwaczny. Podbiegł do ogniska i owinął dziewczynę jak najmocniej kocem. Po chwili dreszcze ustały i wyglądało na to, że zasnęła.
— Nie dzieje się! — wrzasnęła papuga ze złamanego drzewa.
Mau zamrugał. Zrozumiał ją! Zrozumiał ją już wcześniej, ale nie zdawał sobie z tego sprawy.
Och, wiedział, że istnieją ptaki, które potrafią wypowiedzieć kilka słów, jak szary kruk albo żółta papużka, ale ledwo można było je zrozumieć. Ten ptak gadał, jak gdyby wiedział, co mówi.
— Gdzie moje żarcie, ty wiecznie skrzywiony stary pierniku? — zapytał ptak, podskakując niecierpliwie. — Dawaj moją porcję, ty stary hipokryto!
To brzmiało jak gadka spodniowców, bez dwóch zdań.
Słońce wisiało nisko, wciąż jednak na szerokość dłoni nad morzem. Tyle się wydarzyło w tak krótkim czasie, który — jak mu się zdawało — trwał całą wieczność.
Mau zerknął na śpiącą dziewczynę. „Nie dzieje się” to za mało. Locaha nie jest kimś, komu można zaufać. Nie było żadnych umów. Teraz musiał pomyśleć o „Nie wydarzy się”. Śmierć nie mogła się tutaj panoszyć…
Odnalazł swoją dzidę i trzymał straż aż do rana.
Rozdział 4
Układy, przymierza i obietnice
Daphne słyszała, że kiedy ktoś tonie, przed oczami przesuwa mu się całe życie.
Tymczasem tak się dzieje, kiedy się nie tonie — wtedy życie przemyka od samego początku do ostatniej zapamiętanej chwili. Większość jest zamazana, każde życie ma jednak swoje ważne momenty, które stają się tym barwniejsze, im dłużej pozostają w pamięci.
W jej przypadku jeden z nich związany był z mapą. Każde życie powinno mieć swoją mapę.
Mapa. O tak, mapa. Znalazła ją pewnego deszczowego zimowego popołudnia w wielkim atlasie w bibliotece. Po tygodniu potrafiła już narysować ją z pamięci.
Nosiła podpis Wielki Południowy Ocean Pelagialny.
Była pokrywającym pół świata niebieskim morzem sfastrygowanym szwami punkcików, maleńkich kropeczek, które ojciec nazywał „łańcuchami” wysp. Były ich setki, tysiące i na wielu z nich mogło się zmieścić najwyżej jedno drzewo kokosowe, powiedział. Zgodnie z przepisami na każdej wysepce musiało rosnąć jedno drzewo kokosowe, żeby w razie czego rozbitek miał przynajmniej trochę cienia{Palma samotna (cocos nucifera solitaria) występuje powszechnie na całym obszarze Oceanu Pelagialnego, a jej niezwykłość polega na tym, że dorosłe drzewo wydziela z korzenia truciznę groźną tylko dla innych pa}. Narysował córkę, jak siedzi w cieniu drzewa kokosowego, w białej sukience, z parasolką, ale szybko dodał, na ołówkowym horyzoncie, statek przybywający na ratunek.
Dużo później nauczyła się odczytywać nazwy archipelagów: „Poniedziałkowe Wyspy Świąteczne”, „Wyspy Wszystkich Świętych”, „Niedzielne Wyspy Krzyżowe”, „Niedzielne Wyspy Matczyne”, „Wyspy Sylwestrowe”… wydawało się, że po Wielkim Południowym Oceanie Pelagialnym żeglowano nie z kompasem i sekstantem, ale z kalendarzem.