— …a ty skończysz w kotle ludożerców! — To było charakterystyczne brzmienie babcinego głosu.
— Ludożercy zwykle opiekają mięso, matko, a nie gotują. — A to z pewnością był spokojny głos ojca, który w trakcie rozmowy z matką zawsze sprawiał wrażenie, jak gdyby strasznie zależało mu na tym, żeby nie podnieść wzroku znad gazety.
— I rozumiem, że to ma mnie uspokoić?
— Raczej nie, matko, ale przynajmniej będzie zgodne z prawdą. A zresztą z tego, co nam wiadomo, nigdy nie słyszano, żeby na Niedzielnych Wyspach Krzyżowych ugotowano kogoś al fresco, bez względu na rodzaj naczynia.
— Nie rozumiem, dlaczego musisz jechać na drugi koniec świata. — Teraz babka zmieniała kierunek ataku.
— Ktoś musi pilnować interesów naszego kraju.
— Ale dlaczego, bądź łaskaw mi wyjaśnić.
— O Boże, matko. Dziwię ci się. Chodzi o naszą ojczyznę.
— Pamiętaj jednak, że tylko sto trzydzieści osiem osób musi umrzeć, byś został królem!
— Wciąż mi to powtarzasz, matko, chociaż ojciec zawsze uważał, że nasze prawa do tronu są wątpliwe, kiedy pomyśli się o tym, co się wydarzyło w 1421. Tak czy inaczej, w oczekiwaniu na ten zupełnie nieprawdopodobny pomór, mogę równie dobrze zrobić coś pożytecznego w służbie imperium.
— Ale czy tam jest towarzystwo? — Babka potrafiła jak mało kto wymówić coś z naciskiem. Przez „towarzystwo” rozumiała osoby bogate lub wpływowe, a najlepiej i takie, i takie. Chociaż nie bogatsze i nie bardziej wpływowe od niej.
— No cóż, jest biskup… ponoć bardzo przyzwoity jegomość. Porusza się kajakiem i mówi miejscowym językiem jak tubylec. Nie nosi obuwia. Jest jeszcze McRather, zawiaduje portem. Uczy miejscowych chłopców gry w krykieta. No właśnie, mam zabrać kilka kijów. I oczywiście często będą przypływały do nas statki, więc jako gubernator będę musiał zadbać o rozrywkę dla oficerów…
— Porażeni słońcem szaleńcy, nagie dzikusy…
— Właściwie to noszą nagolenniki.
— Co? Co? O czym ty mówisz? — Kolejną cechą babki było przekonanie, że rozmowa polega na słuchaniu jej przez drugą osobę, toteż nawet najłagodniejsze wtrącenia wydawały jej się jakimś dziwacznym, zdumiewającym odwróceniem naturalnego porządku, jak latające świnie. Była zaskoczona.
— Nagolenniki — wyjaśnił uprzejmie — i inne ochraniacze. McRather twierdzi, że myli im się uderzanie w bramkę z uderzaniem wybijającego.
— No niech ci będzie, w takim razie porażeni słońcem szaleńcy i półnagie dzikusy, do tego Królewska Marynarka Wojenna. I naprawdę sądzisz, że pozwolę wnuczce narażać się na te wszystkie niebezpieczeństwa?
— Królewska Marynarka Wojenna nie jest zbyt groźna.
— Powiedzmy, że będzie się chciała wydać za marynarza!
— Jak ciocia Pathenopa?
Daphne mogła sobie wyobrazić lekki uśmieszek na twarzy ojca, który zawsze denerwował jego matkę, jak zresztą praktycznie wszystko inne.
— To był kontradmirał! — odburknęła babka. — A to nie to samo!
— Matko, nie ma się o co awanturować. Powiedziałem już królowi, że jadę. Ermintruda dołączy do mnie za miesiąc lub dwa. Dobrze nam zrobi taki wyjazd na jakiś czas. Ten dom jest zbyt wielki i zimny.
— Jednakowoż zabraniam…
— Czujemy się też w nim zbyt samotni. Łączy się z nim zbyt wiele wspomnień! Stłumione śmiechy, niesłyszalne kroki, bezszelestne echa, za dużo ich tutaj od chwili, kiedy ucichły! — Słowa dudniły jak grzmoty burzy. — Podjąłem decyzję i nic jej nie zmieni, nawet ty! Poprosiłem, żeby przysłano do mnie córkę, gdy tylko się urządzę. Rozumiesz? Myślę, że moja córka zrozumie! I może na drugim końcu świata jest miejsce, gdzie nie słychać tamtych krzyków, a ja zdobędę się na udzielenie Bogu rozgrzeszenia!
Usłyszała, jak podchodzi do drzwi, gdy strumienie łez spotkały się na jej podbródku i skapywały na koszulę nocną.
Babka powiedziała:
— A co ze szkołą dla dziecka, jeśli wolno zapytać?
Jak jej się to udawało? Jak mogła wyskoczyć z czymś takim, kiedy srebra stołowe i żyrandole wciąż pobrzękiwały echem jego słów. Czyżby nie pamiętała trumien?
Może pamiętała. Może wydawało jej się, że syna trzeba zakotwiczyć. To wtedy zadziałało, bo zatrzymał się z ręką na klamce i odpowiedział głosem, który prawie nie drżał.
— Będzie miała korepetytora w Port Mercia. To dobrze jej zrobi, poszerzy horyzonty. Widzisz? Pomyślałem o tym.
— Wiesz, że to nie przywróci im życia. — Cała babka. Wstrząśnięta Daphne zasłoniła dłonią usta. Jak ta kobieta mogła być tak… głupia?
Wyobrażała sobie twarz ojca. Usłyszała, jak podchodzi do drzwi jadalni i otwiera je. Czekała na trzaśnięcie, ale to nie byłoby podobne do ojca. Szybkie i ciche stuknięcie zamykanych drzwi w jej głowie zabrzmiało głośniej niż jakiekolwiek trzaśnięcie.
W tym momencie Daphne obudziła się, zadowolona, że tak się stało. Poszerzony horyzont czerwienił się, lecz niebo powyżej pełne było gwiazd; zesztywniała do kości i czuła się, jakby nigdy w życiu niczego nie jadła. Dobrze się zresztą składało, bo z kotła dolatywał rybny, korzenny zapach, od którego do ust napłynęła jej ślinka.
Chłopak stał niedaleko z dzidą w ręku, spoglądając w stronę morza. Ledwo go widziała w świetle ognia.
Wcześniej dorzucił do ogniska. Polana szumiały, trzeszczały i eksplodowały parą, posyłając ku niebu gęstą chmurę dymu i pary wodnej. Strzegł plaży. Przed czym? To była prawdziwa wyspa, dużo większa od wielu, które widziała w czasie podróży. Niektóre składały się jedynie z piaszczystego brzegu i rafy. Czy w promieniu stu mil ktoś ostał się przy życiu? Czego on się boi?
Mau wpatrywał się w morze. Było tak płaskie, że przez całą noc widział odbijające się w nim gwiazdy.
Gdzieś tam z krańca świata nadlatywało ku niemu jutro. Nie miał pojęcia, jaki przybierze kształt, obawiał się go jednak. Mieli żywność i ogień, ale to za mało. Potrzebna jest woda, żywność, schronienie i broń — mawiali ludzie. I uważali, że nic więcej im nie trzeba, bo przyjmowali za coś pewnego rzecz najważniejszą. Trzeba też mieć miejsce, które uważa się za swoje.
Nigdy nie liczył ludzi na wyspie. Było ich… w sam raz. W sam raz, żeby poczuć się częścią czegoś, co widziało wiele dni wczorajszych i ujrzy wiele dni jutrzejszych, z zasadami, które wszyscy znali i które się sprawdzały, bo wszyscy je znali do tego stopnia, że stawały się częścią tego, jak żyli. Ludzie rodzili się i umierali, ale Nacja miała trwać wiecznie. Brał udział w długich wyprawach ze swymi wujami — setki mil — ale Nacja zawsze tam była, gdzieś za horyzontem, czekała na jego powrót. On to czuł.
Co ma zrobić z dziewczyną-duchem? Może przypłyną po nią spodniowcy? A wtedy zostawi go i znów zostanie sam. To byłoby straszne. Nie przerażały go duchy, przerażały go wspomnienia. A może to jedno i to samo? Jeśli kobieta wydeptuje codziennie tę samą ścieżkę do wodospadu, żeby napełnić kalebasę, czy ścieżka ją pamięta?
Kiedy Mau zamykał oczy, wyspa wypełniała się ludźmi. Czy pamiętała ich kroki i twarze i teraz wkładała mu je do głowy? Praojcowie powiedzieli, że on jest Nacją, ale to nie mogła być prawda. Wielu może stać się jednością, lecz jeden nie może się stać wieloma. Będzie o nich jednak pamiętał, więc jeśli przybiją tu ludzie, opowie im o Nacji, a ta znów ożyje.