Cieszył się z obecności dziewczyny. Bez niej zanurzyłby się w mrocznej toni. Słyszał szepty, gdy zanurkował za nią w tamtym wrzasku srebrnych bąbelków. Jakże łatwo było dać posłuch podstępnym słowom Locahy i zanurzyć się w czerni, ale wtedy i ona by utonęła.
Nie zamierzał zostawać tu sam. Nie mógł do tego dopuścić. Sam na sam z głosami dawno zmarłych starców, którzy cały czas wydają mu rozkazy i nigdy go nie słuchają? O nie.
Nie… zostaną tu we dwójkę, a on nauczy ją swojego języka, żeby oboje pamiętali, żeby mogli powiedzieć, gdy przybędą inni: Kiedyś żyło tu wielu, a potem przyszła wielka fala.
Usłyszał, jak dziewczyna-duch się porusza, i wiedział, że na niego patrzy. Wiedział jeszcze jedno — że zupa pachnie smakowicie, a on tylko dla siebie pewnie by jej nie upichcił. Powstała z białej ryby złowionej przy rafie, garści skorupiaków, imbiru z Zakątka Kobiet i drobno posiekanego taro, żeby nadać jej wyrazistego smaku.
Pomagając sobie kilkoma gałęziami, zsunął kociołek z ognia i podał dziewczynie połówkę dużej muszli, żeby użyła jej jako łyżki.
I to było… zabawne, głównie dlatego, że oboje musieli dmuchać na zupę, żeby ostygła, poza tym dziewczyna wyglądała na mocno zaskoczoną, że on wypluwa ości do ogniska, gdy ona starannie odkasływała je do falbaniastego kawałka materiału zesztywniałego od soli i piasku. Jedno z nich zaczęło chichotać, a może oboje jednocześnie, i po chwili Mau śmiał się już tak bardzo, że nie mógł w ogóle wypluć następnej ości, zamiast tego odkaszlnął ją do dłoni z tym samym cichym odgłosem, czymś w rodzaju „a-hu”, przez co dziewczyna o mało się nie udławiła. Udało jej się jednak powstrzymać od śmiechu na tyle długo, żeby podjąć próbę wyplucia ości, co zupełnie jej nie wychodziło.
Nie wiedzieli, dlaczego te rzeczy są dla nich tak śmieszne. Czasem się śmiejemy, bo nie mamy już siły na płacz. Czasem się śmiejemy, bo zasady poprawnego zachowania przy stole na plaży wydają się zabawne. A czasem się śmiejemy, bo żyjemy, chociaż nie powinniśmy.
A potem położyli się i oglądali niebo, gdzie po wschodniej stronie iskrzyła żółtobiała gwiazda Powietrza, a ognisko Imo czerwieniło się mocno nad ich głowami, i sen natarł na nich jak fala.
Mau otworzył oczy.
Świat rozbrzmiewał śpiewem ptaków. Słychać go było wszędzie, wszelkiego rodzaju dźwięki, od charkotu ptaków Praojców wymiotujących resztki z poprzedniej nocy do — z kierunku niższego lasu — czegoś, czego tak naprawdę nie powinno się zaliczać do ptasich treli, bo brzmiało: „Polly chce figę, ty stary nawiedzony dewocie! Uaark! Pokaż gacie!”
Usiadł.
Dziewczyna gdzieś zniknęła, ale jej dziwne, pozbawione palców ślady prowadziły do niższego lasu.
Mau zajrzał do glinianego garnka. Niewiele zostało po wyskrobaniu z niego muszlami resztek zupy, ale kiedy spali, coś małego wylizało garnek do czysta.
Mógł dzisiaj znowu zabrać się do oczyszczania pola. Można będzie więcej zasiać, żeby…
PRZYWRÓĆ KOTWICE BOGÓW! ODŚPIEWAJ PIEŚNI!
No tak… Do tej pory dzień był udany, na swój straszny sposób.
Kotwice bogów… cóż, były rzeczami. Gdy o nie pytał, słyszał w odpowiedzi, że jest za mały i nie zrozumie. Mau wiedział tylko, że nie pozwalały bogom odlecieć do nieba. Oczywiście bogowie i tak mieszkali w niebie, ale pytanie o to było niemądre. Bogowie mogą przebywać, gdzie chcą. Ale tak się jakoś działo, że z powodów, które były całkowicie jasne, przynajmniej dla kapłanów, bogowie pozostawali w pobliżu kotwic i przynosili szczęście ludziom.
Więc którzy bogowie sprowadzili wielką falę i cóż to za szczęście?
Wielka fala już kiedyś przyszła, tak twierdzili wszyscy. Pojawiła się w historiach o „czasach, kiedy wszystko wyglądało inaczej i księżyc nie był taki sam”. Starsi tłumaczyli to tym, że ludzie źle postępowali, ale starcy zawsze tak mówią. Fale przychodziły, ludzie umierali, a bogów nic to nie obchodziło. Dlaczego Imo, który stworzył wszystko i był wszystkim… Czy stworzyłby bezużytecznych bogów? — no i proszę, z owej ciemności we wnętrzu Mau nadleciała kolejna myśl,której jeszczekilka dni temu nie potrafiłby ująć, tak niebezpieczna, że chciał ją wyrzucić z głowy jak najszybciej.
Co musi zrobić z kotwicami bogów? Ale Praojcowie nie odpowiadali na pytania. Na całej wyspie było wiele kamieni bogów, z gliny i drewna. Ludzie stawiali je w najróżniejszych celach, żeby bogowie mieli w opiece chore dziecko albo zapewnili obfite zbiory. A ponieważ przesunięcie kamienia przynosiło straszliwego pecha, nikt tego nie robił. Zostawiano je, by rozpadły się w sposób naturalny.
Widywał je tak często, że przestał je zauważać. Wielka fala musiała przemieścić ich setki i zmyła je z lądu. Jak miał je teraz przywrócić?
Spojrzał na plażę. Większość gałęzi i połamanych drzew już sprzątnął i po raz pierwszy zauważył, czego brakuje.
W osadzie stały trzy specjalne kamienie — kotwice bogów. Teraz trudno było mu sobie przypomnieć, gdzie dokładnie się znajdowały, ale z pewnością nie było ich tam teraz. Kotwice były dużymi kostkami z białego kamienia, zbyt ciężkimi, by mógł je unieść jeden mężczyzna, ale fala połamała nawet pale domów i przerzuciła przez lagunę bryły korala wielkości dorosłego człowieka. Poradziłaby sobie z kamiennymi blokami, bez względu na to, co przytrzymywały niczym kotwice…
Zaczął iść wzdłuż plaży, mając nadzieję zobaczyć znaki prowadzące go do któregoś z kamieni zakopanego w piasku. Nic takiego nie zobaczył. Zauważył natomiast kamień bogów na dnie laguny, woda stała się bowiem teraz nieco bardziej przejrzysta. Zanurkował, żeby go stamtąd wyciągnąć, był jednak tak ciężki, że wydobycie go z wody wymagało kilku podejść. Laguna została wymyta przez wielką falę i na jej zachodnim krańcu dno dość gwałtownie opadało. Musiał ciągnąć kamień, od czasu do czasu go puszczając, żeby wypłynąć na powierzchnię i zaczerpnąć powietrza, aż znalazł miejsce na tyle płytkie, żeby spróbować wynieść go na plażę. I oczywiście z jakiegoś magicznego powodu, którego nikt nie rozumiał, kamień ważył więcej poza wodą; kiedy Mau wytoczył go w końcu na piasek, brakowało mu tchu.
Pamiętał ten kamień. Stał przy domu wodza. To ten z wyrzeźbionym na nim dziwnym stworzeniem. Miało cztery nogi, jak świnia, ale znacznie dłuższe, i głowę jak elas-gi-nin. Ludzie zwali go Wiatrem i przed wypłynięciem w daleki rejs przynosili mu ryby i piwo dla boga Powietrza. Ptaki, świnie i psy zabierały ryby, a piwo wsiąkało w piasek, ale nie miało to żadnego znaczenia. Liczył się duch tych ryb i duch tego piwa. Tak mówiono.
Mau znowu zanurkował. Laguna była w strasznym stanie. Fala rozrzuciła wszędzie bryły korala wielkości chaty, a także przebiła w rafie nową wyrwę. Zauważył tam coś białego.
Zbliżając się, zobaczył, jak szeroka jest ta nowa wyrwa. Zmieściłoby się w niej bokiem dziesięcioosobowe kanu.
Kolejny kamień bogów znajdował się tuż pod jego stopami. Mau zanurkował i uciekła przed nim ławica srebrnych rybek.
Ach, to Ręka, kotwica boga Ognia. Ta była mniejsza, ale znajdowała się głębiej i dalej od plaży. Ponad godzinę zajęło mu wydarcie jej morzu — poruszał się krótkimi, powolnymi susami po białym piasku.
Dostrzegł kolejny kamień w nowej wyrwie, gdzie morze kłębiło się niebezpiecznie. To była pewnie Woda i w tej samej chwili Mau pomyślał, że Woda zabrała ostatnio zbyt wiele ofiar. Woda mogła poczekać.
ZBIERZ KAMIENIE I PODZIĘKUJ POKORNIE, INACZEJ ŚCIĄGNIESZ NA NACJĘ NIESZCZĘŚCIE! — grzmieli w jego głowie Praojcowie.