Pan Black wyglądał na zaskoczonego.
— Z rządu? Obawiam się, że nie. A tak między nami, po naszym rządzie mało co zostało, a niedobitki chowają się po piwnicach. Nie, jeśli mam być z panem szczery, rządowi zawsze wygodniej było nie wiedzieć o nas zbyt wiele i panu radziłbym to samo.
— Czyżby? Wie pan, nie urodziłem się wczoraj…
— Faktycznie, kapitanie, urodził się pan czterdzieści pięć lat temu jako drugi syn Bertiego Samsona i jego małżonki i po dziadku otrzymał pan na chrzcie imię Lionel — wyrecytował pan Black, spokojnie opuszczając swój bagaż na pokład.
Kapitana znowu zmroziło. Zabrzmiało mu to trochę jak początek groźby; a że żadna groźba w końcu nie padła, z jakiegoś powodu poczuł się nieswojo.
— No to dla kogo pracujecie? — wykrztusił pytanie. — Lubię wiedzieć, z kim pływam.
Pan Black wyprostował się.
— Jak pan sobie życzy. Zwą nas Dżentelmenami Ostatniej Szansy. Służymy Koronie. Czy to panu wystarczy?
— A ja myślałem, że król nie… — Kapitan przerwał, nie chcąc wypowiadać tych strasznych słów.
— Nie żyje, kapitanie, zgadza się. Ale Korona nie zginęła. Powiedzmy, że służymy… sprawie wyższej wagi? A przy okazji, kapitanie, oświadczam, że pańscy ludzie dostaną za ten rejs cztery razy większy żołd plus dziesięć gwinei za każdy zyskany dzień wobec planowanego czasu podróży do Port Mercia plus kolejne sto gwinei po powrocie. Poważnie wzrosną szanse awansu dla wszystkich marynarzy i oficerów na pokładzie. Pan, kapitanie, otrzyma oczywiście zwiększone wynagrodzenie odpowiednie dla stanowiska, a jako że słyszeliśmy o pańskich planach rychłego przejścia w stan spoczynku, Korona na pewno zechce okazać swoją wdzięczność w tradycyjny sposób.
Stojący za nim sir Geoffrey przemówił i zakasłał jednocześnie:
— Ahuszlachectwoahu.
— Jestem pewien, że pani Samson by się ucieszyła — stwierdził pan Black.
Kapitan czuł się jak na torturach. Oczami wyobraźni ujrzał, co by się stało, gdyby do uszu pani Samson dotarło, że odrzucił szansę uzyskania przez nią tytułu lady Samson. Nie mógł znieść samej myśli o tym. Wpatrzony w mężczyznę, który przedstawił się jako pan Black, powiedział cicho:
— Czy coś ma się wydarzyć? Czyżbyście próbowali czemuś zapobiec?
— Tak, kapitanie. Wojnie. Następca tronu musi stanąć na angielskiej ziemi najpóźniej dziewięć miesięcy po śmierci ostatniego monarchy. Taki zapis widnieje w Wielkiej Karcie Swobód, na dole małym drukiem, a raczej maciupeńkimi literkami. Widzi pan, baronowie nie chcieli kolejnego Ryszarda Lwie Serce. I niestety, jako że na przyjęciu urodzinowym króla zupę podawał zarażony kelner, następni dwaj żyjący pretendenci do tronu znajdują się gdzieś na Wielkim Południowym Oceanie Pelagialnym. Mniemam, że dobrze pan zna te wody, kapitanie?
— Ach, teraz już rozumiem! Wiem, co jest w tych pudłach — oznajmił kapitan, wskazując je palcem. — Transport angielskiej ziemi! Znajdujemy następcę, on stawia na niejstopę i wszyscy krzyczymy „hurra!”
Pan Black uśmiechnął się.
— Nieźle, kapitanie! Jestem pod wrażeniem! Ale niestety o tym też już pomyślano. Istnieje klauzula, która przewiduje, że angielska ziemia musi być mocno przytwierdzona do Anglii. Możemy ogłosić sukcesję za granicą… nawet przeprowadzić koronację w razie konieczności… ale obecność monarchy będzie wymagana na angielskiej ziemi przed upływem tego terminu, żeby formalnościom stało się zadość.
— Wie pan, panie Black, wydawało mi się, że znam całą Wielką Kartę Swobód, ale o takich zapisach nie słyszałem — wtrącił sir Geoffrey.
— Możliwe — odparł cierpliwie Dżentelmen Ostatniej Szansy — a to dlatego, że znajdują się one w ratyfikowanej wersji. Chyba nie sądzi pan, że baronowie, którzy ledwie potrafili się podpisać, zdołali sformułować pełną listę rozsądnych zasad rządzenia dużym krajem dla następnych pokoleń? Ich kopiści spisali pełną wersję Wielkiej Karty Swobód miesiąc później. Jest siedemdziesiąt razy bardziej obszerna, ale i niezawodna. Niestety Francuzi mają kopię.
— A co to ma do rzeczy? — zapytał kapitan.
Tymczasem na nabrzeżu zatrzymał się kolejny powóz. Wyglądał na drogi, z wymalowanym na drzwiach herbem.
— Bo jeśli pańskie przedsięwzięcie się nie powiedzie, kapitanie, według wszelkiego prawdopodobieństwa królem Anglii zostanie Francuz — wyjaśnił pan Black.
— Co? — krzyknął kapitan, zupełnie zapominając o nowym powozie. — Nikt nie wyrazi na to zgody!
— Cudowny naród, ci Francuzi, cudowny — rzucił pospiesznie sir Geoffrey, wymachując rękami. — Byli naszymi sojusznikami podczas ostatniego konfliktu na Krymie i w ogóle, ale…
— Och, w tej sprawie między nami a rządem francuskim istnieje pełne porozumienie — zapewnił pan Black. — Ostatnią rzeczą, jakiej by pragnęli, to zobaczyć Francuza na jakimkolwiek tronie, gdziekolwiek. To nie dla naszych galijskich braci. Ale we Francji są też i tacy, którzy by sobie tego bardzo życzyli, uważamy więc, że lepiej by było dla wszystkich zainteresowanych, gdyby naszego nowego monarchę sprowadzono jak najszybciej bez zbędnych ceregieli.
— Ukatrupili ostatniego króla, jakiego mieli! — przypomniał kapitan Samson, który nie marnował żadnej okazji, żeby się zapienić. — Mój ojciec bił się z nimi pod Trafalgarem! Nie możemy do tego dopuścić, panie, w żadnym wypadku. I wypowiadam się w imieniu całej załogi. Pobijemy rekord prędkości, panie, w jedną i drugą stronę! — Rozejrzał się za sir Geoffreyem, ale prezes pospiesznie oddalał się trapem i nadskakiwał teraz dwóm zawoalowanym postaciom, które wysiadły z powozu.
— Czy to… kobiety? — zapytał kapitan, gdy wpłynęły na pokład Ptaszynki i minęły go, jak gdyby był kimś zupełnie niegodnym uwagi.
Pan Black strzepnął trochę śniegu ze swojej zasłony.
— Ta drobniejsza jest służącą i mniemam, że kobietą. Ta wyższa, której pański prezes tak bardzo pragnie się przypodobać, jest głównym udziałowcem w waszej linii żeglugowej, a także matką następcy tronu. To prawdziwa dama, chociaż moje ograniczone kontakty z nią wskazują, że jest też po trosze Boudiką bez rydwanu, Katarzyną Medycejską bez zatrutych pierścieni i Attylą, wodzem Hunów, bez jego wspaniałego zamiłowania do zabawy. Niech pan nie gra z nią w karty, bo kantuje jak szuler z Missisipi, niech pan nie częstuje jej sherry, niech pan robi wszystko, o co prosi, a może wszyscy przeżyjemy.
— Ostry język, co?
— Jak brzytwa, kapitanie. Ale jest i dobra wiadomość: możliwe, że po drodze dościgniemy córkę sukcesora, która szczęśliwie płynęła już do ojca, gdy rozszalała się zaraza. Dzisiaj ma wypłynąć z Cape Town na szkunerze Słodka Judy i kierować się do Port Mercia przez Port Adwent. Kapitanem jest Nathan Roberts. Ufam, że zna go pan?
— Co, stary Roberts „Alleluja”? To on wciąż żegluje? Złoty człowiek, zważ pan, jeden z najlepszych, a Słodka Judy to bardzo dobrze utrzymany okręt. Dziewczyna jest w dobrych rękach, może pan być spokojny. — Kapitan się uśmiechnął. — Mam tylko nadzieję, że lubi hymny. Ciekaw jestem, czy Roberts w dalszym ciągu zmusza załogę do tego, żeby przeklinała do beczki z wodą w ładowni?
— Jest taki religijny? — zapytał pan Black, gdy kierowali kroki ku rozgrzanej głównej kabinie.
— Odrobinę, szanowny panie, tylko odrobinę.
— W przypadku Robertsa, kapitanie, jak wielka jest odrobina?
Kapitan Samson wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Och, mniej więcej wielkości Jerozolimy…