Jak oni dostawali się do jego umysłu? Skąd wiedzieli o różnych rzeczach? I dlaczego niczego nie rozumieli?
Nacja była kiedyś silna. Istniały większe wyspy, ale leżały daleko i nie miały tak korzystnych warunków. Były za suche albo zbyt wietrzne, albo nie miały dość ziemi uprawnej, albo położone były w miejscu, gdzie płynęły niekorzystne prądy i połowy były słabe, albo za blisko Najeźdźców, którzy ostatnio zapuszczali się coraz dalej.
Nacja natomiast miała górę, a także słodką wodę przez cały rok. Można tu było uprawiać wiele warzyw, które na większości wysp nie rosły. Było też mnóstwo dzikich świń i tropikalnego ptactwa. Uprawiano korzenie szalejowca i mieszkańcy posiedli tajemnicę warzenia piwa. Mogli zajmować się handlem. Stąd się wzięły paciorki jadeitu, dwa stalowe noże, trójnożny kocioł i materiał z daleka. Nacja była bogata i silna i niektórzy mówili, że to dzięki kotwicom z białego kamienia. Na innych wyspach nie było takich kamieni. Nacja ma szczęście, powtarzano.
I teraz kręcił się po tej wyspie chłopiec, starał się, jak mógł, ale wiecznie coś mu nie wychodziło.
Rzucił blok zwany Ręką na piasek przy ognisku. Ludzie zostawiali coś na kotwicy Ręki, jeśli pragnęli powodzenia podczas polowania lub wojny. Jeśli im się poszczęściło, dobrze było też ofiarować coś po powrocie.
Akurat teraz Mau ofiarował mu swój tyłek. Wyłowiłem cię z wody, pomyślał. Ryby nie zostawiałyby ci darów! Wybacz więc, jeśli ofiaruję ci swoje zmęczenie. Słyszał wściekłość Praojców, ale próbował ich zignorować.
Podziękuj bogom, inaczej ściągniesz nieszczęście, pomyślał. Czym teraz byłoby nieszczęście? Co takiego mogliby mu zrobić bogowie, co byłoby gorsze od tego, co już zrobili? Fala złości niczym żółć wezbrała w nim i poczuł, jak otwiera się w nim otchłań mroku. Czy ludzie wzywali bogów, kiedy runęła na nich wielka fala? Czy jego rodzina uczepiła się tych kamieni? Czy bogowie patrzyli na nich, gdy ludzie próbowali wspiąć się wyżej? Czy śmiali się z nich?
Zaszczękał zębami. Zrobiło mu się zimno pod gorącym słońcem. Ale jego głowę wypełnił ogień, podpalając myśli.
— Słyszeliście ich krzyki? — zawołał do pustego nieba. — Patrzyliście na nich? Pozwoliliście, żeby zabrał ich Locaha! Nie będę wam dziękował za życie. Mogliście ich oszczędzić!
Usiadł na Ręce, trzęsąc się ze złości i strachu.
Odpowiedź nie nadeszła.
Spojrzał w niebo. Nie pojawiły się burzowe chmury, nie zanosiło się na to, że zaraz spadnie deszcz węży. Zerknął na niebieski paciorek na przegubie. Podobno działał tylko za dnia. Czy kiedy spał, wstąpił w niego demon? Bo chyba tylko demon mógł podsunąć mu takie myśli!
Ale przecież miał rację.
A może ja w ogóle nie mam duszy, może ta ciemność we mnie to moja martwa dusza… Siedział skulony, czekając, aż minie drżenie. Musiał wypełnić myśli codziennymi sprawami, o tak. Wtedy będzie bezpieczny.
Siedział, patrzył na pustą plażę i myślał: Powinienem zasadzić palmy kokosowe, wiele z nich zmyła fala. I pandany, zasadzę też i je, żeby dawały cień. Nie brzmiało to zbyt demonicznie. Ukazała mu się wizja tego, jak to miało wyglądać, nałożona na potworne pobojowisko, w jakie zamieniła się plaża, a pośrodku tego obrazu zamajaczyła biała kropka. Mau zamrugał i okazało się, że nadchodzi dziewczyna-duch. Ubrana była na biało i trzymała nad głową coś białego i okrągłego, żeby osłonić się przed słońcem, a może żeby nie być widoczną dla bogów.
Na jej twarzy malowało się zdecydowanie, a pod ramieniem, które nie dzierżyło osłony przeciwsłonecznej, Mau zauważył coś, co wyglądało na klocek drewna.
— Dzień dobry, Mau — przywitała się.
— Daphne — wypowiedział jedyne słowo, którego był pewien.
Spojrzała znacząco na kamień, na którym siedział, i odkaszlnęła cicho. Potem jej twarz mocno się zaróżowiła.
— Bardzo przepraszam — powiedziała. — To w końcu ja jestem źle wychowana! Posłuchaj, musimy się jakoś porozumiewać i wpadłam na pewien pomysł, bo zauważyłam, że zawsze przyglądasz się ptakom…
Klocek drewna… nie był klockiem. Rozdzielił się, kiedy Daphne pociągnęła z jednej strony. W środku przypominał liście papierośli, które rozpłaszczono, zamiast je skręcić. Widniały na nich jakieś znaki. Mau nie umiał ich odczytać, ale Daphne przesunęła po nich palcem i powiedziała głośno:
— Ptaki Wielkiego Południowego Oceanu Pelagialnego,
pułkownik H. J. Hookwarm.
Z szesnastoma ręcznie kolorowanymi ilustracjami autora.
Potem przerzuciła płachtę…
Mau wydał stłumiony okrzyk. Jej słowa nie miały w jego uszach żadnego sensu, ale znał mowę obrazów… Ujrzał ptaka Praojców! Tam, na papierze! Wyglądał jak prawdziwy! W cudownych kolorach! Nikt na wyspie nie stworzył takich kolorów i nigdy takimi nie handlowano. Rysunek wyglądał, jakby ktoś przeniósł na papier żywego ptaka!
— Jak to się robi? — zapytał.
Dziewczyna z Daphne postukała w rysunek palcem.
— Pantalonowiec! — powiedziała. Spojrzała wyczekująco na Mau, a potem wskazała na usta i wykonała kciukiem i palcem wskazującym gest przypominający kłapanie.
Co to może znaczyć, zastanawiał się Mau.
— Chcę zjeść krokodyla?
— Paaan-taaaa-lo-nooo-wiec — powtórzyła, bardzo powoli.
Myśli, że jestem małym dzieckiem, pomyślał Mau. Tak się rozmawia z dziećmi, kiedy chcemy, żeby zro-zu-mia-ły. Chce, żebym to powiedział!
— Pannnn-taaaa-loooo-no-wieeeec — powiedział.
Dziewczyna uśmiechnęła się, jak gdyby wykonał właśnie niezłą sztuczkę, i wskazała na mocno opierzone łapy ptaka.
— Pantalony — powiedziała i tym razem wskazała na swoje falbaniaste spodnie wystające spod podartej spódnicy. — Pantalony!
Dobra, wygląda na to,że „pantalonowiec” to inaczej „ptakspodniowiec”, pomyślał Mau. Te falbaniaste nogawki rzeczywiście wyglądały jak dziwne pierzaste łapy ptaka. Ale pomyliła nazwę!
Znowu wskazał na rysunek i powiedział tonem, jakby przemawiał do małego dziecka:
— Ptak Praaa-oooooj-ców!
— Praojców? Mau kiwnął głową.
— Praojców? — Dziewczyna wciąż wyglądała naoszołomioną.
Oj. Trzeba będzie jej pokazać. Nie zamierzał przetaczać wielkiego głazu dla nikogo, ale…
Dał niezłe przedstawienie. Głaskał się po niewidzialnej długiej brodzie, kuśtykał, wspierając się na nieistniejącej lasce, mamrotał ze złością, grożąc w powietrzu palcem i — z tego był najbardziej dumny — próbował żuć twardy kawałek wieprzowiny niewidzialnymi brakującymi zębami. Widział, jak jedzą starzy ludzie, i postarał się, żeby jego usta wyglądały jak dwa szczury próbujące uciec z worka.
— Starzec? — krzyknęła Daphne. — Ach tak! Zabawne! Ptak-starzec! Rozumiem, co chcesz mi powiedzieć! One zawsze wyglądają na strasznie zirytowane!
Potem sprawy potoczyły się bardzo szybko — z wykorzystaniem piasku, patyka, kilku kamyczków i talentu aktorskiego. Niektóre rzeczy były proste, jak łódź, słońce i woda. Z liczbami też im poszło nie najgorzej, po pewnym falstarcie (jeden kamyczek, prócz tego, że jest kamyczkiem, jest jeden). Mocno się napracowali. Ptak, duży ptak, mały ptak, fruwający ptak… Gniazdo! Jajko!
Ogień, gotować, jeść, dobre, niedobre (dobre to uśmiech po zademonstrowaniu czynności jedzenia, niedobre to mało wytworne, ale realistyczne odegranie przez Daphne wymiotów). Poznali „tutaj” i „tam”, i coś, co prawdopodobnie miało znaczyć „to jest” lub „tu jest”. Mau nie miał pewności co do wielu z tych rzeczy, ale przynajmniej był to dla nich początek… czegoś.