Daphne leżała w ciemności z głową owiniętą ręcznikiem. W kajucie było duszno, wilgotno i cuchnęło. Pewien poziom trzeba było jednak utrzymywać. Jej babka była wielką zwolenniczką Utrzymywania Poziomu. W każdej sytuacji określała poziom, żeby potem mogła się zająć jego utrzymywaniem.
Sypianie w hamaku kapitana zapewne kłóciło się z utrzymywaniem poziomu, materac jednak zawilgotniał i lepił się od soli. Wilgotne było wszystko. Nic tu dobrze nie wysychało, a nie mogła oczywiście wywiesić prania na plaży, bo przecież mężczyźni zobaczyliby jej bieliznę, a to udaremniłoby wszelkie próby utrzymania pewnego poziomu.
Hamak bujał się łagodnie w jedną i drugą stronę. Był bardzo niewygodny, ale miał tę zaletę, że nie mogły się do niego dostać czerwone kraby. Wiedziała, że biegają po podłodze i wszędzie włażą, ale z ręcznikiem na głowie przynajmniej nie słyszała cichego stukotu, jaki towarzyszy ich bieganinie.
Niestety ręcznik nie wyciszał czegoś, co w domu nazywano porannym chórem, nie byłoby to jednak odpowiednie określenie eksplozji dźwięków na zewnątrz. Wybuchała istna wojna na gwizdki; wszystko, co miało na sobie pióra, wpadało w szał. Kolacja przeklętych pantalonowców także była zwracana o wschodzie słońca (słyszała, jak bębni o pokład na górze), a na domiar złego wyglądało na to, że papudze kapitana Robertsa wciąż nie kończy się zasób przekleństw. Niektóre były zagraniczne, co tylko pogarszało sprawę. Nadal jednak potrafiła stwierdzić, że to przekleństwa. Tak po prostu.
Sen przychodził i odchodził, lecz w każdym niewyraźnym półśnie poruszał się chłopiec.
Kiedy była młodsza, dostała książkę o Imperium pełną patriotycznych ilustracji, z których jedna szczególnie utkwiła jej w pamięci, podpisana była bowiem „A to kto”. Nie rozumiała, dlaczego chłopca z dzidą i skórą o złotawobrązowym odcieniu jak świeżo stopiona miedź określa się pytaniem „A to kto?”, i dopiero później, kiedy nauczyła się lepiej czytać, okazało się, że tym słowem jest „autochton”.
Mau wyglądał trochę jak on, lecz chłopiec z ilustracji uśmiechał się, a Mau był poważny i chodził jak ktoś zamknięty w klatce. Żałowała teraz, że do niego strzeliła.
Jej pamięć wirowała w zakamarkach śpiącego umysłu. Przypomniała go sobie tamtego potwornego pierwszego dnia. Poruszał się jak maszyna i nie słyszał jej, nawet jej nie widział. Przenosił martwe ciała, a jego oczy zapatrzone były w tamten świat. Czasem odnosiła wrażenie, że wciąż tak jest. Ciągle wydawał się zły, tak jak złościła się babka na wieść, że nie utrzymuje się pewnego poziomu.
Jęknęła, gdy coś zagrzechotało jej nad głową. Kolejny pantalonowiec zwracał resztki nocnej kolacji i na pokład spadały zwymiotowane kostki. Czas wstawać.
Odwinęła ręcznik z głowy i usiadła.
Przy jej łóżku stał Mau i obserwował ją. Jak on się tu dostał? Jak przeszedł przez pokład, nie rozdeptując kraba? Usłyszałaby! Dlaczego tak się na nią gapi? Dlaczego, no dlaczego nie włożyła jedynej czystej koszuli nocnej?
— Jak śmiesz zakradać się tutaj jak…? — zaczęła.
— Kobieta dziecko — powiedział Mau naglącym tonem. Przed chwilą tu wszedł i zastanawiał się, jak ją obudzić.
— Co?
— Dziecko przychodzić!
— Co z dzieckiem? Zdobyłeś mleko?
Mau myślał intensywnie. Co to za słowo, którego używała, kiedy chciała wyrazić „jedno po drugim”. A tak…
— Kobieta i dziecko! — zawołał.
— Co z nimi?
Widział, że i tym razem mu nie wyszło. I wtedy wpadł mu do głowy pomysł. Wyciągnął przed siebie ręce, jak gdyby trzymał przed sobą olbrzymią dynię.
— Kobieta, dziecko.
Po czym splótł ramiona i zaczął nimi kołysać.
Dziewczyna-duch wpatrywała się w niego. Jeśli Imo stworzył świat, pomyślał Mau, dlaczego jedno stworzenie nie rozumie drugiego?
Beznadziejna sprawa, pomyślała Daphne. Czy mu chodzi o tę biedaczkę? Ale przecież toniemożliwe, żeby miała urodzić kolejne dziecko! A może chodzi mu…
— Na wyspę przypłynęli ludzie?
— Tak! — zawołał Mau i odetchnął z ulgą.
— Kobieta?
Mau znowu odegrałnumer z dynią.
— Tak!
— A ona jest… enceinte?
Co znaczyło „w ciąży”, ale babka wpajała jej, że dama nigdy nie używa tego wyrażenia w wytwornym towarzystwie. Mau, którego jej babka z pewnością nie zaliczyłaby do wytwornego towarzystwa, miał skonsternowaną minę.
Czerwieniąc się intensywnie, Daphne odegrała własną wersję numeru z dynią.
— O tak?
— Tak!
— Pięknie — skomentowała Daphne, czując jak wzbiera w niej paniczny lęk. — Mam nadzieję, że będzie bardzo szczęśliwa. A teraz muszę zająć się praniem…
— Zakątek Kobiet, ty iść — powiedział Mau.
Daphne pokręciła głową.
— Nie! Ja nie mam z tym nic wspólnego, prawda? Ja nic nie wiem o… rodzeniu dzieci! — Co nie było prawdą, chociaż pragnęła, och, jak bardzo pragnęła, żeby było. Gdyby zamknęła oczy, usłyszałaby… nie! — Nigdzie nie idę! Nie możesz mnie zmusić — zaprotestowała, cofając się.
Chwycił ją za rękę, delikatnie, ale pewnie.
— Dziecko. Ty iść — powiedział głosem równie pewnym jak uścisk.
— Nie widziałeś małej trumienki obok dużej! — krzyknęła. — Nie wiesz, jakie to uczucie!
I nagle ta myśl spadła na nią jak cios. Przecież on wie. Patrzyłam, jak grzebał tych wszystkich ludzi w morzu. On wie. Jak mogę mu odmówić?
Spróbowała się rozluźnić. Nie miała już dziewięciu lat, nie siedziała skulona na szczycie schodów jak wtedy, kiedy nasłuchiwała i zeszła szybko z drogi lekarzowi, gdy wbiegł po schodach ze swoją wielką czarną torbą. A najgorsze, jeśli można było znaleźć najwyższą falę w morzu rzeczy najgorszych, było to, że nie mogła wtedy niczego zrobić.
— Biedny kapitan Roberts miał książkę lekarską w swoim kufrze — powiedziała — i pudełko z medykamentami. Pójdę po nie, dobrze?
Bracia czekali przy wąskim wejściu do Zakątka Kobiet, kiedy Mau przybył z Daphne, i wtedy świat się zmienił po raz kolejny. Zmienił się, kiedy starszy brat powiedział:
— To dziewczyna spodniowców!
— Tak, sprowadziła ją do nas wielka fala — wyjaśnił Mau.
I wtedy młodszy brat powiedział coś, co zabrzmiało jak język spodniowców, i Daphne o mało nie upuściła pudełka, które trzymała, i odpowiedziała szybko w tym samym języku.
— Co jej powiedziałeś? — zapytał natychmiast Mau. — Co ona powiedziała?
— Powiedziałem: „Witaj, śliczna panienko”… — zaczął.
— Kogo obchodzi, co kto powiedział? Jest kobietą! Wprowadźcie mnie tam!
To była Cahle, przyszła matka, wsparta ciężko na mężu i szwagrze, bardzo duża i bardzo rozzłoszczona. Bracia spojrzeli na kamienne wejście.
— Ten tego… — zaczął jej mąż.
Ach, boją się o swoje siusiorki, pomyślał Mau.
— Ja pomogę — zaoferował się szybko. — Nie jestem mężczyzną. Ja mogę wejść.
— Naprawdę nie masz duszy? — zapytał młodszy brat. — Bo kapłan mówił, że nie masz…
Mau rozejrzał się za Atabą, ale okazało się nagle, że starzec ma coś do załatwienia gdzie indziej.
— Nie wiem. A jak ona wygląda? — zapytał. Otoczył kobietę ramieniem i z zatroskaną Daphne podtrzymującą ją z drugiej strony wkroczyli do Zakątka Kobiet.
— Zaśpiewaj dziecku ładną piosenkę na powitanie, ślicznotko — zawołał za nimi Pilu. Potem zwrócił się do brata: — Ufasz mu?