Выбрать главу

— Jest mały i nie ma tatuaży — stwierdził Milo.

— Ale wydaje się… starszy. I może nie ma duszy!

— Cóż, ja swojej też nie widziałem. A ty widziałeś swoją? Ta dziewczyna spodniowców jest ubrana na biało… pamiętasz modlące się kobiety w bieli, które widzieliśmy kiedyś, kiedy pomagaliśmy przenieść bosmana Higgsa do tamtego wielkiego domu do naprawiania ludzi, i jak porządnie zaszyli mu rozcięcie na nodze? Ona jest taka jak one, założę się. Na pewno zna się na sztuce leczenia.

Rozdział 6

Narodziny Gwiazdy

Daphne kartkowała rozpaczliwie książkę, którą wydano w 1770, zanim ludzie nauczyli się pisać bez błędów. Była poplamiona i rozpadała się jak bardzo delikatna talia kart. Ilustrowano ją prymitywnymi rycinami „Jak odciąć nogę” — aaa aaa aaa — Jak nastawiać kości” — fuj — i przekroje… — O nie — aaa aaa aaa!

Tytuł książki brzmiał Marynarski poradnik medyczny i przeznaczony był dla ludzi, których apteczka zawierała butelkę rycyny, których stół operacyjny był ławką ślizgającą się po rozkołysanym pokładzie i których narzędzia składały się z piły, młotka, wiadra gorącej smoły i kawałka sznurka. Niewiele było w niej o porodach, a to, co znalazła — przewróciła kartkę — aaa! Ilustracja, której naprawdę nie chciała oglądać; przedstawiała sytuację już tak fatalną, że nie mógł jej pogorszyć nawet chirurg.

Przyszła matka leżała na plecionym łóżku w jednej z chat, jęcząc, i Daphne nie wiedziała, czy to dobry czy może zły znak. Była natomiast absolutnie pewna, że rodzącej nie powinien oglądać Mau, mimo iż był ponoć tylko chłopcem. W końcu znajdowali się w Zakątku Kobiet, a bardziej kobiecy, niż miał się niedługo stać, być nie mógł.

Wskazała na drzwi. Mau wyglądał na zaskoczonego.

— Sio, wynocha! Mówię poważnie! Nie obchodzi mnie, kim jesteś, człowiekiem, duchem, demonem czy kim tam jeszcze, ale nie jesteś płci żeńskiej. Jakieś zasady muszą obowiązywać! Dosyć tego, już cię nie ma! I bez podsłuchiwania przy dziurce… sznurku — dodała, opuszczając zasłonę z traw, która bardzo kiepsko imitowała drzwi.

Od razu poczuła się lepiej. Wystarczy pokrzyczeć na kogoś, a już poprawia ci się samopoczucie i wydaje ci się, że nad wszystkim panujesz, zwłaszcza jeśli nie panujesz. Znowu usiadła przy macie.

Kobieta chwyciła ją za ramię i wytrajkotała pytanie.

— Hmmm… Przepraszam, nie rozumiem — powiedziała Daphne, a wtedy kobieta znowu przemówiła, ściskając jej ramię tak mocno, że aż zbielała jej skóra.

— …nie wiem, co robić… O nie, żeby tym razem wszystko poszło dobrze…

Trumienka, mała, postawiona na drugiej, dużej. Nigdy tego nie zapomni. Chciała zajrzeć do środka, ale jej nie pozwolili, nie chcieli też jej słuchać, nie pozwolili wyjaśnić. Ludzie przychodzili, żeby posiedzieć z ojcem, dom był więc pełen przez całą noc, nie było natomiast nowego braciszka ani siostrzyczki, i to nie wszystko, co odeszło z tego świata. Przesiedziała na podeście całą noc, przy trumnach, chciała coś zrobić, ale nie miała odwagi, i tak bardzo było jej żal tego biednego martwego chłopca, który płakał, zupełnie sam.

Kobieta wygięła ciało w łuk i zawołała coś. Zaraz, zaraz, chodzi o pieśń, tak? Tak powiedzieli. Pieśń na powitanie dziecka. Jaką pieśń? Skąd ma wiedzieć?

Może nie miało znaczenia, co to była za pieśń, o ile była pieśnią powitalną, odpowiednią dla ducha dziecka, żeby pospieszyło się z narodzinami. Tak, to nawet całkiem niezły pomysł, skąd jednak w tym momencie miała co do tego taką pewność? I pojawiła się piosenka, od tak dawna w jej głowie, że nie pamiętała czasów, kiedy jej nie znała, śpiewana jej przez matkę, kiedy jeszcze miała matkę.

Pochyliła się, odchrząknęła i zaczęła śpiewać:

— Migocz, migocz, gwiazdko miła, czyja ręka cię zgubiła…

Kobieta wbiła w nią spojrzenie, przez chwilę wyglądała na zdezorientowaną, po czym rozluźniła się.

— Na nieba firmamencie jak diament w atramencie… — śpiewały usta Daphne, gdy jej umysł myślał: Ma dużo mleka, z łatwością mogłaby wykarmić dwoje dzieci, powinnam więc kazać im sprowadzić tu tę drugą z dzieckiem. A po tej myśli przyszła następna: Czyja właśnie o tym pomyślałam? Ale ja nawet nie wiem, jak się rodzą dzieci! Mam nadzieję, że nie będzie krwi, nie znoszę widoku krwi…

— Kiedy słońca jasny promień Zgaśnie niczym ognia płomień Twe zaczyna się mruganie Nocne światła migotanie Podróżnemu o północy Wskażesz drogę w mroku nocy

I coś zaczęło się dziać. Ostrożnie odchyliła spódnicę kobiety. Ach, a więc tak to wygląda. Boże. Nie wiem, co robić! Po czym przyszła następna myśl, jak gdyby tylko czekała na swoją kolej: To się robi tak…

* * *

Mężczyźni czekali przed wejściem do Zakątka, czując się niepotrzebni i zbędni, co w tych okolicznościach było w pełni uzasadnione.

Przynajmniej Mau miał czas, żeby się nauczyć ich imion. Milota-dan (duży, starszy, przewyższający o co najmniej głowę wszystkich, których Mau kiedykolwiek znał) i Pilu-si (niski, wiecznie zaganiany, z prawie nieznikającym z twarzy uśmiechem).

Można było się zorientować, że od gadania jest Pilu:

— Kiedyś pływaliśmy na statku spodniowców przez sześć miesięcy, aż do miejsca zwanego Port Mercia. Niezła zabawa! Widzieliśmy ogromny dom z kamienia, mieli tam mięso zwane wołowiną, nauczyliśmy się trochę ich języka, a kiedy wysadzili nas z powrotem na naszej wyspie, podarowali nam wielkie stalowe noże, igły i trójnożny kocioł…

— Ciii — uciszył go Milo, podnosząc rękę. — Ona śpiewa! W swoim języku! No, dawaj, Pilu, jesteś w tym naprawdę dobry!

Mau pochylił się.

— O czym to?

— Słuchaj, myśmy tam zajmowali się głównie dźwiganiem i noszeniem — zaoponował Pilu — a nie rozpracowywaniem słów piosenek!

— Ale stwierdziłeś, że mówisz w tym języku! — nie ustępował Mau.

— Tyle tylko, żeby się dogadać! Ale to jest bardzo trudne! Em…

— Sprawa jest ważna, bracie! — powiedział Milo. — To będzie pierwsza rzecz, jaką usłyszy mój syn!

— Cicho! Chyba śpiewa o… gwiazdach — rzekł Pilu, przygarbiony w pozie najwyższego skoncentrowania.

— Gwiazdy mogą być — uznał Milo, rozglądając się z aprobującą miną.

— Mówi, że dziecko…

— On — skorygował stanowczo Milo. — To będzie chłopak.

— A tak, oczywiście. Będzie jak gwiazda, co wskazuje drogę w ciemności. Będzie „migotać”, ale nie wiem, co to znaczy…

Spojrzeli na poranne niebo. Ostatnie gwiazdy oglądały się za siebie, ale „migotały” w tym drugim języku.

— Będzie prowadził ludzi? — odezwał się Pilu. — Skąd ona o tym wie? Wspaniała pieśń!

— A mnie się zdaje, że ona sama ją wymyśla! — burknął Ataba.

— O? — Milo odwrócił się do niego. — A pan skąd się tu wziął? Uważacie, że mój syn nie będzie wielkim przywódcą?

— No nie, ale…

— Zaraz, zaraz — przerwał mu Pilu. — Chyba… będzie próbował czytać z gwiazd, jestem tego całkiem pewien. I… słuchajcie, muszę się nad tym dobrze zastanowić… dzięki tym staraniom ludzie nie będą… poruszać się po omacku — dokończył szybko, po czym dodał: — Ciężko było, mówię wam! Aż mnie łeb rozbolał! To jest robota dla kapłanów!