Выбрать главу

— Cicho — rozkazał Mau. — Właśnie coś usłyszałem…

Gdy umilkli, rozległ się płacz dziecka.

— Mój syn! — zawołał Milo, gdy pozostali wznosili radosne okrzyki. — Będzie wielkim wojownikiem!

— Hmmm, nie jestem pewien, czy to znaczyło… — zaczął Pilu.

— W każdym razie wielkim człowiekiem. — Zbył go Milo machnięciem ręki. — Mówią, że pieśń narodzin może być przepowiednią. Ten język w takiej chwili… zapowiada, co się stanie, bez dwóch zdań.

— Czy spodniowcy mają bogów? — zapytał Mau.

— Czasami. Kiedy sobie przypomną… Hej, patrzcie, nadchodzi!

Przy kamiennym wejściu pojawiła się sylwetka dziewczyny-ducha.

— Panie Pilu, proszę przekazać bratu, że ma syna, a żona czuje się dobrze i teraz śpi.

Wiadomość została przekazana z okrzykiem radości, który łatwo się tłumaczy.

— I on nazywać się Migocz? — zapytał Milo łamaną angielszczyzną.

— Nie! To znaczy, nie, tylko nie Migocz — powiedziała szybko dziewczyna-duch. — To byłoby nieodpowiednie. Bardzo nieodpowiednie. Zapomnijcie o Migocz. Migocz NIE!

— Gwiazda Przewodnia? — zaproponował Mau, co spotkało się z ogólną aprobatą.

— Takie imię przyniosłoby mu wiele pomyślności — stwierdził Ataba. — A czy przypadkiem nie dostaniemy piwa? — dodał.

Wybór imienia został też przetłumaczony dziewczynie, która dała do zrozumienia, że każde imię będzie dobre, byle nie Migocz. Następnie poprosiła — nie, rozkazała — żeby do Zakątka Kobiet sprowadzono drugą kobietę z dzieckiem i przyniesiono różne rzeczy z wraku Słodkiej Judy. Mężczyznom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wreszcie mieli jakieś zadanie.

* * *

…Minęły już dwa tygodnie i wiele się wydarzyło. Co najważniejsze, mijał czas, zalewając wyspę tysiącami kojących sekund. Ludzie potrzebują czasu, żeby zająć się „teraz”, nim ucieknie i zamieni się we „wtedy”. A najbardziej ze wszystkiego potrzebują tego, żeby nie działo się zbyt wiele.

A ja mam przed sobą cały ten horyzont, pomyślała Daphne, wpatrując się w błękitną linię ciągnącą się aż po kres świata. Mój Boże, ojciec miał rację. Gdyby moje horyzonty miały być szersze, trzeba by je złożyć na pół.

Zabawne powiedzenie: „poszerzać horyzonty”. Bo przecież jest tylko jeden horyzont, który się oddala i nigdy nie można go dogonić. Można tylko dotrzeć tam, gdzie był wcześniej. Oglądała morza w różnych zakątkach świata i wszędzie wyglądało to właściwie tak samo.

A może było odwrotnie; może to my się oddalamy, my się zmieniamy.

Nie mogła uwierzyć, że w zamierzchłych czasach poczęstowała tego biedaka ciasteczkami, które smakowały jak butwiejące drewno i trąciły martwym homarem! Przejmowała się serwetkami! I próbowała mu strzelić w pierś ze starego pistoletu biednego kapitana Robertsa, co spotkałoby się z potępieniem w każdym podręczniku etykiety.

A z drugiej strony, czy tam to była ona? Czy może jest nią tutaj, w tym osłoniętym ogrodzie zwanym Zakątkiem Kobiet, gdy obserwuje Nieznajomą — która siedzi przy sadzawce i mocno ściska swego synka, jak dziewczynka ulubioną lalkę — i zastanawia się, czy znowu nie powinna zabrać dziecka, żeby mogło swobodniej pooddychać.

Daphne odnosiła wrażenie, że w opinii mężczyzn wszystkie kobiety mówią tym samym językiem. To niemądre i nieco irytujące, musiała jednak przyznać, że w Zakątku, w tym momencie, posługiwały się mową o nazwie „dziecko”. Był to wspólny język. Prawdopodobnie wszyscy wydobywają z siebie takie same gaworzenia przy niemowlętach, wszędzie na świecie, pomyślała. Jakbyśmy rozumieli, że tak właśnie trzeba. Prawdopodobnie nikomu nie przychodzi do głowy, że w takiej sytuacji trzeba się pochylić i zacząć walić młotkiem w blaszaną tacę.

I nagle stało się to dla niej bardzo interesujące. Daphne łapała się na tym, że uważnie obserwuje niemowlęta w przerwach między różnymi pracami. Kiedy nie chciały mleka, odwracały głowę, a jeśli były głodne, ich główki pochylały się do przodu. Zupełnie jak kręcenie głową przy „nie” i kiwanie na „tak”. Stąd to się wzięło? Tak samo jest wszędzie? Jak mogę się dowiedzieć? Postanowiła to zapisać.

Bardzo się martwiła o matkę dziecka, które prywatnie w myślach Daphne nazywała Prosiaczkiem. Podnosiła się teraz do pozycji siedzącej, a czasem spacerowała i uśmiechała się, kiedy dostawała jedzenie, wciąż jednak było z nią coś nie tak. Nie bawiła się ze swoim synkiem tak jak Cahle. Pozwalała Cahle go karmić, bo w jej mózgu wciąż musiało palić się jakieś światełko podpowiadające jej, że tak należy, potem jednak chwytała go i jak kocica z kociakiem uciekała w kąt chaty.

Cahle wszędzie było pełno, wiecznie z dzieckiem na ramieniu albo — jeśli musiała użyć obydwu rąk — oddawała je Daphne. Nie bardzo wiedziała, co ma o niej myśleć, jak gdyby nie była do końca pewna, kim jest ta dziewczyna, ale tak czy inaczej zamierzała odnosić się do niej z szacunkiem, na wszelki wypadek. Zwykle uśmiechały się do siebie w nieco nieufny sposób — „mam nadzieję, że jesteśmy w dobrych stosunkach” — kiedy ich spojrzenia się krzyżowały, czasem jednak, kiedy Cahle przechwytywała spojrzenie Daphne, wskazywała dyskretnie w stronę tej drugiej kobiety i ze smutkiem stukała się w głowę. To nie wymagało tłumaczenia.

Codziennie jeden z mężczyzn przynosił ryby, a Cahle pokazywała Daphne niektóre rośliny rosnące w Zakątku. Głównie korzenie, były wśród nich też zioła, między innymi pieprz, przez który Daphne musiała leżeć przez trzy minuty z językiem w strumieniu, chociaż później czuła się bardzo dobrze. Z tego, co zrozumiała, niektóre rośliny miały właściwości lecznicze. Cahle nieźle sobie radziła z wyjaśnianiem na migi. A jednak Daphne wciąż nie miała pewności, czy brązowe orzeszki z drzewa o czerwonych liściach powodują wymioty, czy je zatrzymują, tak czy siak starała się wszystko zapamiętać. Zawsze była przesądna, gdy chodziło o zapamiętywanie przydatnych rzeczy, o których się dowiadywała, przynajmniej poza szkołą. Podejrzewała, że kiedyś jej się przydadzą. To taka próba, której poddaje nas świat, żeby sprawdzić, czy uważamy.

Starała się uważać, kiedy Cahle uczyła ją pichcenia; kobieta najwyraźniej uważała, że to szalenie ważne, a Daphne usiłowała ukryć fakt, że nigdy w życiu niczego nie ugotowała. I ponieważ Cahle bardzo mocno nalegała, nauczyła się też przyrządzać pewnego rodzaju napój.

Miał zapach „szatańskiego napoju”, który doprowadzał ludzi do „ruiny”. Daphne przekonała się o tym, gdy kamerdyner Biggleswick wtargnął pewnej nocy do gabinetu ojca i upił się niecnie whisky, po czym postawił cały dom na nogi swoim śpiewem. Babka z miejsca go zwolniła i nie chciała ustąpić nawet wtedy, gdy ojciec Daphne wyjaśniał, że tego dnia zmarła matka Biggleswicka. Służący wywlekli go z domu, zaciągnęli do stajni i zostawili płaczącego w sianie, gdy konie próbowały zlizywać mu z twarzy łzy, bo były słone.

Daphne, która nawet lubiła Biggleswicka, zwłaszcza sposób, w jaki chodził ze stopami wykręconymi na zewnątrz, przez co wyglądał, jak gdyby miał za chwilę rozpaść się na pół, najbardziej zmartwiło to, że stracił pracę przez nią. Babka stała na szczycie schodów niczym jakaś starożytna kamienna bogini, wskazała ręką na Daphne (która obserwowała wszystko z zaciekawieniem z górnego podestu) i wrzasnęła na ojca: „Będziesz stał bezczynnie, kiedy twoje dziecko przygląda się tym bezeceństwom?”

I tak to się skończyło, jeśli chodzi o kamerdynera. Daphne żałowała, że musi on odejść, bo był dla niej całkiem dobry, a ona prawie już opanowała jego kaczy chód. Później usłyszała z windy, że spotkał go „smutny koniec”. A wszystko przez szatański napój.