Na drugim końcu świata morze płonęło, wiatr zawodził, a rycząca noc zakrywała oblicze morza.
Tylko człowiek niezwykły umiałby na poczekaniu ułożyć hymn, takim człowiekiem był jednak kapitan Roberts. Znał na pamięć Zbiór hymnów dawnych i współczesnych i wyśpiewywał je wszystkie głośno i radośnie, kiedy stał na wachcie, co między innymi przyczyniło się do wybuchu buntu.
Teraz, gdy zbliżał się koniec świata i niebo ciemniało o świcie, a strumienie ognia apokalipsy spływały na statek i podpalały takielunek, kapitan Roberts przywiązał się do koła sterowego, czując, że morze wzbiera, a okręt szybuje ku niebu, jakby niesiony jakąś potężną ręką.
W górze szalały pioruny z błyskawicami. Od kapelusza kapitana odbijał się grad. Ognie świętego Elma iskrzyły na szczycie każdego masztu, a potem trzaskały na brodzie kapitana, gdy ten zaczął śpiewać głębokim, mrocznym barytonem. Każdy marynarz znał tę pieśń: „Odwieczny Ojcze, wybawicielu, który władasz morską kipielą” — ryczał pośród sztormu, gdy Judy balansowała na fali niczym balerina. — „I trzymasz w ryzach żywioły wodne posłuszne woli Twej czcigodnej…”
Z jaką prędkością płyniemy, zastanawiał się kapitan, gdy poszarpane żagle odfruwały z łopotem. Fala była wysoka jak kościół, ale z pewnością pędziła szybciej od wiatru! Widział w dole małe wysepki niknące w wodzie, gdy fala przetaczała się przez nie z rykiem. Nie był to odpowiedni moment, żeby przestać chwalić Pana!
— „Usłysz nas, prosimy Cię, Boże, ratuj tych, których zabrać chce morze” — skończył i popatrzył przed siebie.
Gdzieś tam zbliżało się, coraz szybciej, coś wielkiego i ciemnego. Ominięcie tego wydawało się niemożliwe. Było za duże, a zresztą statek był już niesterowny. Kapitan trzymał się kurczowo koła sterowego, co było raczej aktem wiary, próbą pokazania Bogu, że Go nie opuści, wyrazem nadziei, że i Bóg w zamian nie opuści kapitana Robertsa. Kręcił kołem, gdy zaczynał drugą zwrotkę, i błyskawica rozświetliła drogę przez wzburzoną falę — w świetle płonącego nieba ujrzał prześwit, dolinę albo szczelinę w skalnej ścianie, jak cud nad Morzem Czerwonym, pomyślał kapitan Roberts, tylko że oczywiście na odwrót.
Następny błysk światła pokazał, że ów prześwit jest porośnięty lasem. Fala miała weń uderzyć na wysokości czubków drzew. I zwolnić. Może jeszcze ocaleją, nawet teraz, w samych szczękach Piekła. I spadli…
I oto Słodka Judy popłynęła przez las deszczowy, przy czym kapitan Roberts, pod wpływem spontanicznego natchnienia, ułożył nową zwrotkę, z wiadomego powodu niestanowiącą części pierwotnego hymnu: „Tyś, co wykuł gór wielkich granie, których zadaniem nieba podpieranie” — nie był pewien, czy ma być „wykuł”, czy „wykłuł” — „Tyś, który lasom życie podarował” — gałęzie pod kilem trzaskały jak salwy, grube pnącza chwytały to, co zostało po masztach — „I ziemski ogród sam wyhodował” — na pokład spadał deszcz owoców i liści, wstrząs zaś wywołało złamane drzewo, które oderwało część kadłuba, wyrzucając balast. — „Modlimy się, byś niezrażony” — kapitan Roberts chwycił mocniej bezużyteczne koło sterowe i zaśmiał się w nos ryczącej ciemności — „na lądzie pomagał zagrożonym”.
Wtem trzy wielkie figowce, których mocne korzenie przetrwały stulecia cyklonów, nadleciały w pędzie z przyszłości, zupełnie go zaskakując. Jego ostatnią myślą było: A może „Tyś, co podniósł gór wielkich granie” byłoby lepszym wersem w tych okolicz…
Kapitan Roberts poszedł do nieba, które nie do końca wyglądało tak, jak się spodziewał, a gdy cofająca się woda łagodnie osadziła wrak Słodkiej Judy na poszyciu lasu, na pokładzie ocalała tylko jedna duszyczka. A może dwie, jeśli lubicie papugi.
W dniu, w którym skończył się świat, Mau wracał do domu. Miał do pokonania ponad dwadzieścia mil. Ale znał drogę, znał ją dobrze. Jeśli się nie znało drogi, nie było się mężczyzną. A on nim był… No, prawie. W końcu spędził miesiąc na Wyspie Chłopców. Samo przetrwanie w takim miejscu wystarczyło, żeby zrobić z chłopca mężczyznę…
Właściwie to przetrwanie, a potem powrót.
Nikt nie opowiadał o Wyspie Chłopców, nikt nie robił tego porządnie. W dzieciństwie słyszało się to i owo, jednego można się było jednak dowiedzieć bardzo szybko — w całej sprawie chodziło o to, żeby z Wyspy Chłopców się wydostać. Zostawiało się tam duszę chłopca, żeby dostać duszę mężczyzny po powrocie na Nację.
Trzeba było wrócić, w przeciwnym razie działo się coś strasznego: jeśli ktoś nie wracał po trzydziestu dniach, przypływali po niego, a wtedy nie można już było stać się mężczyzną — nigdy. Chłopcy mówili, że lepiej się utopić, niż dać się stamtąd zabrać. Wszyscy się dowiadują, że ci się nie udało, a potem trudno ci znaleźć żonę, a nawet kiedy ją znajdujesz, jest kobietą, której nie zechciał żaden prawdziwy mężczyzna, ma zepsute zęby i śmierdzący oddech.
Mau przez wiele tygodni nie mógł zasnąć, zamartwiając się tym. Na wyspę można było zabrać tylko nóż, śniły mu się więc koszmary o próbach zbudowania kanu w trzydzieści dni jedynie za pomocą noża. Niemożliwe. A jednak wszyscy mężczyźni z Nacji dokonali tego, musiał więc być jakiś sposób, prawda?
Dowiedział się drugiego dnia na Wyspie Chłopców.
Pośrodku wyspy znalazł kotwicę boga, kamienny blok na wpół zasypany w piachu i ziemi. Obrosły go ciężkie pnącza, owijając się też wokół gigantycznego drzewa tabago. W jego suchej korze wyryto głęboko napis językiem przeznaczonym dla dzieci: MĘŻCZYŹNI POMAGAJĄ INNYM MĘŻCZYZNOM. Obok napisu tkwił wbity w drewno alaki — zaostrzony czarny kamień na długiej rączce. Trzymany jednym sposobem służył jako siekiera. Trzymany inaczej, był toporem ciesielskim do drążenia pni.
Mau wyciągnął topór i przyswoił sobie pierwszą lekcję. Jak wielu innych chłopców przed nim. Pewnego wieczoru wspiął się na drzewo i odkrył na całej długości pnia setki znaków w miejscach, gdzie kolejne pokolenia wdzięcznych chłopców wbijały topór, ten lub jakiś podobny, dla swoich następców. Niektórzy dołączyli już do grona Praojców, w jaskini na górze, na rodzinnej wyspie.
Pewnie go teraz obserwowali oczami, które sięgały wzrokiem na wiele mil, i może widzieli, jak znalazł kłodę, dobrze wysuszoną i niezbyt dobrze ukrytą wśród pandanów w głębi wysepki. Kiedy wróci do domu, powie, że ją znalazł, i wszyscy będą mówić, że miał szczęście i że może zostawił ją tam jakiś bóg. Ale jeśli się nad tym zastanowić, ojciec i paru wujów pewnego ranka wybrali się na ryby w te okolice, nie zapraszając go, żeby popłynął z nimi…
Radził sobie dobrze. Umiał rozpalić ogień i znalazł źródełko ze słodką wodą. Zrobił dzidę do łowienia ryb w lagunie. I zbudował solidne kanu z pływakiem, mocne i lekkie. Wystarczyło zbudować coś, co pozwoli jedynie wrócić do domu, on jednak szlifował swoje kanu za pomocą noża i skóry płaszczki, dzięki czemu ślizgało się po wodzie jak szept.
Ostatniego dnia nie spieszył się. Ojciec radził mu, żeby tego nie robił. Posprzątaj obozowisko, podpowiadał. Wkrótce twoje miejsce będzie przy żonie i dzieciach. I dobrze. Czasem jednak z czułością będziesz wspominał ostatni dzień dzieciństwa. Niech to wspomnienie będzie miłe, i nie spóźnij się na ucztę.
Tak posprzątał obozowisko, że po jego pobycie nie został nawet ślad. Teraz ostatni raz stanął przed starym drzewem tabago z toporem w ręku i był pewien, że Praojcowie zaglądają mu przez ramię.