Z drugiej strony zawsze była ciekawa, co to za szatański napój, skoro babka tyle o nim mówi. Akurat ten szatański napój wytwarzano bardzo metodycznie z czerwonego korzenia rosnącego w jednym miejscu Zakątka; Cahle bardzo starannie obrała go nożem, a potem równie starannie umyła ręce w sadzawce, w miejscu, gdzie wpływała do małego strumienia. Korzeń zmiażdżyła kamieniem i dodała garść drobnych liści. Przez chwilę wpatrywała się w misę, a potem ostrożnie dodała jeszcze jeden liść. Z tykwy nalała wody, pilnując, by jej nie rozlać, po czym odstawiła misę na półkę na jeden dzień.
Nazajutrz rano misa wypełniła się wzburzoną, syczącą, żółtą pianą o groźnym wyglądzie.
Daphne wspięła się wyżej, by sprawdzić, czy pachnie tak fatalnie, jak wygląda, i Cahle łagodnie, acz stanowczo ściągnęła ją z powrotem, energicznie kręcąc głową.
— Nie pić? — zapytała Daphne.
— Pić nie!
Cahle zdjęła misę i postawiła ją na środku chaty. Najpierw splunęła do misy. Smuga czegoś, co wyglądało jak para wodna, uniosła się do sufitu, a wzburzona mikstura w misie zasyczała jeszcze bardziej.
To, pomyślała Daphne, przyglądając się jej z ciekawością i niedowierzaniem, nie wygląda jak babcine popołudnia z sherry.
W tym momencie Cahle zaczęła śpiewać. Była to wesoła piosenka z melodią, która zostaje w pamięci, nawet jeśli nie zna się słów. Płynęła skocznie i Daphne po prostu wiedziała, że teraz już nie będzie mogła jej usunąć z pamięci. Nawet dłutem.
Cahle śpiewała do piwa. A piwo słuchało. Uspokajało się jak rozjuszony pies pod wpływem głosu pana. Szum zaczął cichnąć, bąbelki nikły i coś, co początkowo wyglądało jak obrzydliwe pomyje, stawało się przezroczyste.
Kobieta śpiewała dalej, wybijając rytm dłońmi. Ale one nie tylko wybijały rytm; rysowały też w powietrzu kształty pod dyktando muzyki. Piosenka przyzywająca piwo miała mnóstwo krótkich zwrotek przeplatanych refrenem, Daphne zaczęła więc śpiewać razem z Cahle i tak samo poruszać rękami. Miała wrażenie, że kobieta jest z tego zadowolona, bo pochyliła się nad nią, nie przerywając śpiewu, i ustawiała palce Daphne w odpowiedniej pozycji.
Na powierzchni mieszaniny w misie pojawiły się dziwne, oleiste zmarszczki i napój stawał się coraz bardziej klarowny. Cahle uważnie to obserwowała, wciąż odliczając… i przerwała.
Misę wypełniał płynny diament. Piwo iskrzyło się jak morze. Przetoczyła się po nim mała fala.
Cahle zanurzyła w misie muszlę i podała ją Daphne z zachęcającym ruchem głowy.
Cóż, odmowa z pewnością zostałaby uznana przez babkę za tak zwane faux pas. W końcu istnieje coś takiego jak dobre maniery. I nie chciała nikogo urazić, co to, to nie.
Spróbowała. Jakby piła srebro, oczy jej się zaszkliły.
— Za chłop! Munż! — zawołała Cahle, uśmiechając się szeroko. — Za dużo munż! — Położyła się na plecach i zaczęła wydawać bardzo głośne odgłosy chrapania. Nawet Nieznajoma się uśmiechnęła.
Daphne pomyślała: Uczę się wielu rzeczy. Mam nadzieję, że wkrótce się dowiem czego.
Następnego dnia się domyśliła. W języku składającym się z kilku słów i wielu uśmiechów, skinięć głową i gestów — czasem bardzo zawstydzających gestów, które powinny ją szokować, tylko że tutaj, na tej słonecznej wyspie, nie miało to sensu — Cahle uczyła ją tego, co powinna wiedzieć, żeby zdobyć męża.
Wiedziała, że nie powinna się śmiać, i starała się tego nie robić, ale nie potrafiła wyjaśnić tej kobiecie, że jej sposób na zdobycie męża to posiadanie bardzo bogatego ojca, gubernatora licznych wysp. Poza tym wcale nie była pewna, czy chce męża, wydawało jej się bowiem, że to straszna harówka, a co do dzieci, obejrzawszy narodziny Gwiazdy Przewodniej, była pewna, że jeśli jej kiedyś zachce się dzieci, kupi sobie gotowe.
Nie było to jednak coś, co mogła powiedzieć dwóm świeżo upieczonym matkom, nawet gdyby umiała, próbowała więc zrozumieć, co stara się jej przekazać Cahle, a nawet pozwoliła bezimiennej kobiecie się uczesać, co pocieszyło trochę biedaczkę i — zdaniem Daphne — dzięki nowemu uczesaniu wyglądała całkiem nieźle, choć jak na trzynastolatkę zbyt dojrzale. Babka nie byłaby zachwycona (z wykrzyknikiem), chociaż drugi koniec świata to prawdopodobnie za daleko, nawet jak na jej świdrujące oczy.
W każdej chwili mógł pojawić się statek ojca, rzecz jasna. Było to pewne jak amen w pacierzu. Trwało to tak długo, bo miał tyle wysp do przeszukania.
A jeśli nie przypłynie?
Natychmiast wyparła tę myśl.
Ale ta wciskała się z powrotem. Widziała myśli, które czekały za nią, żeby pociągnąć ją w dół, jeśli tylko odważy się je do siebie dopuścić.
Kolejne osoby przybyły na wyspę nazajutrz po narodzinach Gwiazdy Przewodniej, mały chłopiec o imieniu Oto-I i maleńka pomarszczona staruszka, oboje spragnieni i głodni.
Staruszka była mniej więcej tego samego wzrostu co chłopiec i zajęła kąt w jednej z chat, gdzie zjadła wszystko, czym została poczęstowana, i obserwowała Daphne małymi, błyszczącymi oczkami. Cahle i druga kobieta traktowały ją z wielkim szacunkiem i zwracały się do niej długim imieniem, którego Daphne nie potrafiła powtórzyć. Nazwała ją panią Bulgot, nigdy bowiem nie słyszała, żeby komuś tak głośno bulgotało w brzuchu, i dobrym pomysłem było ustawianie się cały czas w taki sposób, żeby nie zawiewał od niej wiatr.
Natomiast Oto-I wracał do sił błyskawicznie, jak to dzieci, i Daphne wysłała go, żeby pomagał Atabie, ze swojego miejsca widziała więc staruszka i chłopca, jak pracują nieopodal przy ogrodzeniu przeciw świniom, i gdyby przeszła na skraj pola, zobaczyłaby na plaży rosnącą z dnia na dzień stertę desek, masztów i żagli. Jeśli miała zaistnieć, przyszłość potrzebowała dachu nad głową.
Słodka Judy konała. To smutne, ale tylko kończyli dzieło rozpoczęte przez wielką falę. Na pewno miało to potrwać dłużej, bo statek dosyć trudno rozbiera się na kawałki, nawet jeśli się znalazło skrzynkę z narzędziami. Ale cóż to był za skarb na wyspie, która przed nadejściem wielkiej fali posiadała tylko dwa noże i cztery niewielkie trójnożne kotły. Mau razem z braćmi dziobali statek jak ptaki Praojców padlinę, a potem zaciągali wszystko nad morze, na plażę. Żmudna robota.
Pilu przechwalał się trochę, że zna nazwy narzędzi w skrzynce, ale Mau pomyślał sobie, że w sumie młotek to wciąż młotek, nieważne, czy zrobiony jest z metalu czy kamienia. Podobnie z dłutami. A przecież skóra płaszczki wcale nie jest gorsza od papieru ściernego.
— Dobrze, a szczypce? — zapytał Pilu, podnosząc narzędzie. — Nigdy nie mieliśmy szczypiec.
— Mielibyśmy — odparł Mau — gdybyśmy chcieli. Gdybyśmy ich potrzebowali.
— Tak, ale towłaśnie jest ciekawe. Jak się czegoś nie ma, to nie wiadomo, czy się tego potrzebuje.
— Nie chcieliśmy ich ani nie potrzebowaliśmy, to ich nie mieliśmy! — zawołał Mau.
— Nie musisz się złościć.
— Nie jestem zły! — odszczeknął Mau. — Tylko myślę, że całkiem nieźle sobie tutaj radzimy!
I rzeczywiście. Wyspa zawsze sobie radziła. Ale mały kambuz na Słodkiej Judy irytował go z powodów, które nie do końca rozumiał, przez co czuł się jeszcze gorzej. Skąd spodniowcy wzięli te wszystkie rzeczy? Gromadzili je teraz w miejscu, gdzie las graniczył z plażą, były naprawdę ciężkie. Garnki, patelnie, noże, łyżki, widelce… Był wśród nich wielki widelec, z którego po dodaniu trzonka powstałby najlepszy na świecie harpun do łowienia ryb, i było tam takich wiele, także noże wielkie jak miecze.