Mau zabębnił palcami po blacie.
— Ten stół nie nosi spodni.
— Pytałem o to — rzekł Pilu — i powiedziano mi, że nie ma takiej rzeczy na świecie, która powstrzymałaby marynarza przed myśleniem o kobiecych nogach, więc byłaby to tylko strata spodni.
— Dziwny lud — stwierdził Mau.
— Ale ci spodniowcy coś w sobie mają — ciągnął Pilu. — Kiedy się pomyśli, że są szaleni, człowiekowi ukazuje się coś takiego jak Port Mercia! Wielkie, olbrzymie chaty z kamienia, wyższe od drzew! Niektóre w środku są jak las! Więcej łodzi, niż można zliczyć! I konie! Och, wszyscy powinni zobaczyć ich konie!
— Co to są konie?
— Cóż, to… no, znasz świnie? — zapytał Pilu, wciskając pręt pod kolejną deskę.
— Lepiej, niż możesz sobie wyobrazić.
— Ach tak. Przepraszam. Słyszeliśmy o tym. Byłeś bardzo dzielny. No więc konie nie przypominają świni. Ale gdybyś wziął świnię, powiększył ją i wydłużył, dałbyś dłuższy nos i ogon, to byłby koń. Och, one są dużo piękniejsze. I mają o wiele dłuższe nogi.
— Więc koń zupełnie nie przypomina świni?
— Chyba nie. Ale ma tyle samo nóg.
— A spodnie noszą? — spytał Mau, zupełnie zdezorientowany.
— Nie, tylko ludzie i stoły. Powinieneś je przymierzyć!
Zmusiły ją. Prawdopodobnie nic złego się nie stało, przyznawała Daphne. Chciała to zrobić już wcześniej, ale nie miała odwagi, kobiety natomiast zmusiły ją, chociaż tak naprawdę zmusiły ją do tego, żeby sama się zmusiła, a teraz, kiedy już to zrobiła, była zadowolona. Zadowolona, bardzo zadowolona. Babka by tego nie pochwaliła, ale nie przejmowała się tym, bo: a) nigdy się o tym nie dowie; b) ten krok w tych okolicznościach był ze wszech miar rozsądny oraz c) babka naprawdę się o tym nie dowie.
Zdjęła sukienkę i wszystkie halki prócz jednej. Od zupełnej nagości dzieliły ją jedynie trzy części garderoby! A właściwie cztery, jeśli liczyć spódniczkę z trawy.
Zrobiła ją dla niej Nieznajoma, co spotkało się z wyraźną aprobatą Cahle; wykorzystała dużo tego dziwnego pnącza, które rosło wszędzie na wyspie. Coś W rodzaju trawy, zamiast jednak rosnąć do góry, rozwijało się jak nieskończony zielony język. Splatało się z innymi roślinami, porastało drzewa i ogólnie wciskało się wszędzie. Cahle ekspresyjnie pokazała jej na migi, że z tej rośliny można zrobić niezłą zupę, w soku można umyć włosy, zazwyczaj jednak pleciono z niej sznury, ubrania i worki. Jak ta spódniczka, którą wyplotła Nieznajoma. Daphne wiedziała, że musi ją nosić, bo to było dla biedaczki nie lada poświęcenie — jeśli wypuszczała z rąk dziecko z innego powodu niż podawanie go do karmienia Cahle, było to coś pozytywnego, do czego należało zachęcać.
Kiedy Daphne się poruszała, spódniczka szeleściła w sposób nadzwyczaj deprymujący. Miała wrażenie, że wydaje dźwięki jak chodzący stóg siana. Chociaż z drugiej strony spódniczka cudownie przepuszczała wiatr.
Pewnie to miała na myśli babka, kiedy mówiła o „asymilacji”. Uważała, że przejmowanie cudzoziemskich obyczajów jest zbrodnią, a przynajmniej chorobą, którą można się zarazić, za długo przebywając na słońcu albo objadając się oliwkami. „Asymilacja” oznaczała, że kapitulujesz i stajesz się jednym z nich. Żeby do tego nie dopuścić, trzeba zachowywać się dokładnie tak, jakby się było w domu, a więc należy ubierać się na kolację w ciężkie stroje oraz jadać gotowane mięso i brązowe zupy. Jarzyny były „niezdrowe”, należało też unikać owoców, bo „nie wiadomo, gdzie wcześniej były”. To zawsze intrygowało Daphne, bo ostatecznie w ilu miejscach mógł bywać jeden ananas?
Poza tym czy pewne łacińskie powiedzenie nie nakazuje: Kiedy jesteś w Rzymie, postępuj jak Rzymianie? Ale babka prawdopodobnie by powiedziała, że to znaczy, iż należy kąpać się we krwi, rzucać ludzi na pożarcie lwom i na podwieczorek jadać pawie oczy.
Mam to w nosie, pomyślała. To jest bunt! Ale oczywiście nie zamierzała zdejmować stanika, pantalonów ani pończoch. To nie pora, żeby popadać w całkowite szaleństwo. Pewien poziom trzeba utrzymywać.
I wtedy zdała sobie sprawę, że ta ostatnia myśl została wypowiedziana w jej głowie głosem babki.
— Wiesz co, nieźle na tobie wyglądają — ocenił Pilu, gdy znaleźli się w niższym lesie. — Dziewczyna-duch powie: „Aha, spodniowiec”. I wtedy będziesz mógł ją pocałować.
— Mówiłem już, nie chodzi mi o to, żeby pocałować dziewczynę-ducha! — odburknął Mau. — Chcę… chcę tylko sprawdzić, czy będą miały na mnie jakiś wpływ, to wszystko.
Zrobił kilka kroków. Spodnie wypłukali w rzece i kilka razy wytrzepali o kamienie, żeby pozbyć się sztywności, wciąż jednak trzeszczały, kiedy w nich chodził.
To wariactwo, wiedział o tym, ale jeśli nie można zaufać bogom, może spodnie pomogą. Ostatecznie czyż w Pieśni Czterech Braci Wiatr Północny nie miał płaszcza, dzięki któremu unosił się w powietrzu? I jeśli nie można wierzyć piosence, która zamienia truciznę w piwo, to czemu można?
— Czujesz coś? — zapytał Pilu.
— Tak, strasznie mnie obcierają!
— Ach, to dlatego, że nie nosisz kalesonów — zauważył Pilu.
— Co to takiego?
— Nazywają je galotami i nosi się je pod zewnętrznymi spodniami. Zdaje się, że ich nazwa pochodzi od nazwiska jakiegoś pirata.
— A więc nawet spodnie noszą spodnie?
— Zgadza się. Twierdzą, że spodni nigdy dosyć.
— Zaraz, a to jak się nazywa? — zapytał Mau, zagłębiając dłonie w spodniach.
— Nie wiem — powiedział ostrożnie Pilu. — Do czego służą?
— Są jak woreczki w spodniach. Sprytnie!
— Kieszenie — stwierdził Pilu.
Ale same spodnie nie były czymś, co zmieniało świat. Mau to rozumiał. Spodnie mogły być przydatne, gdyby polował w ciernistych zaroślach, a woreczki do chowania przedmiotów wydawały się wspaniałym pomysłem, jednak to nie spodnie dawały spodniowcom metal i wielkie kanu.
Co innego skrzynka z narzędziami. Przy Pilu Mau zachowywał spokój, bo nie chciał przyznać, że Nacja pod jakimkolwiek względem ustępuje spodniowcom, ale ta skrzynka zrobiła na nim wrażenie. Och, każdy mógł wynaleźć młotek, ale w skrzynce znajdowały się rzeczy — piękne, lśniące, metalowe i drewniane — których zastosowania nie znał nawet Pilu. A do Mau jakimś sposobem przemawiały.
Nie wymyśliliśmy szczypiec, bo ich nie potrzebowaliśmy. Nim stworzy się coś naprawdę nowego, najpierw musi przyjść nowa myśl. To właśnie jest ważne. Nie potrzebowaliśmy nowych rzeczy, więc nie przychodziły nam do głów nowe myśli.
Teraz potrzebujemy nowych myśli!
— Wracajmy do reszty — zaproponował. — Ale tym razem zabieramy narzędzia. — Zrobił krok do przodu i potknął się. — Aj, tu leży jakiś wielki kamień!
Pilu rozsunął wszędobylskie papierosie, gdy Mau próbował rozetrzeć obolałą stopę.
— Ach, to jedna z armat Judy — poinformował.
— Co to jest armata? — zapytał Mau, wpatrując się w długą czarną rurę.