Pilu odpowiedział.
Następne pytanie brzmiało:
— Co to proch?
Pilu to też wyjaśnił. I Mau znów dojrzał mały srebrny obraz przyszłości. Nie był wyraźny, ale armata się w nim mieściła. Trudno było wierzyć w bogów, aleJudy była darem od wielkiej fali. Przyniosła to, czego potrzebowali — żywność, narzędzia, drewno, kamień — może więc potrzebowali wszystkiego, co się na niej znajdowało, nawet jeśli do tej pory tego nie znali i nie chcieli. Ale powinni już wracać.
Każdy chwycił za rączkę po obu stronach skrzyni, która nawet sama w sobie stanowiła ciężar niemal ponad ich siły. Musieli się zatrzymywać co kilka minut, żeby złapać oddech, gdy Milo sunął za nimi z deskami. Właściwie to Mau odzyskiwał oddech, a Pilu trajkotał. Gadał cały czas, o wszystkim.
Mau dowiedział się o braciach jednego — że nie ma do czynienia z wielkim głupim Milo i małym bystrym Pilu. Milo po prostu nie mówił tak dużo, i tyle. A kiedy się odzywał, warto było go posłuchać. Pilu natomiast pływał w słowach jak ryby w morzu, malował nimi obrazy w powietrzu i cały czas trajkotał.
W końcu Mau powiedział:
— Pilu, nie myślisz czasem o swoich? O tym, co się z nimi stało?
I ten jeden raz Pilu zwolnił.
— Wróciliśmy tam. Wszystkie chaty zniknęły. Kanu też. Mamy nadzieję, że dopłynęli do jednej ze skalistych wysp. Kiedy już odpoczniemy, a dziecko nabierze sił i zdrowia, będziemy ich szukać. Mam nadzieję, że bogowie dobrze się nimi zaopiekowali.
— Tak myślisz? — zapytał Mau.
— Do świątyni zawsze zabierano najlepsze ryby — odparł bezbarwnym głosem Pilu.
— Tutaj zostawiamy je… zostawialiśmy… na kotwicach bogów — wtrącił Mau. — Zjadały je świnie.
— No tak, ale tylko to, co zostało.
— Nie, całe ryby — rzekł otwarcie Mau.
— Ale ich duch idzie do bogów — podkreślił Pilu i wydawało się, że jego głos dobiega z oddali, jak gdyby próbował wycofać się z tej rozmowy, nie oddalając się.
— Widziałeś kiedy coś takiego?
— Słuchaj, wiem, co sobie myślisz: że bogów nie ma…
— Może i istnieją. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego zachowują się tak, jak gdyby nie istnieli… chcę, żeby wyjaśnili…!
— Słuchaj, to się stało i już — powiedział płaczliwym głosem Pilu. — Ja jestem po prostu wdzięczny, że żyję.
— Wdzięczny? Komu?
— No to zadowolony! Zadowolony, że wszyscy przeżyliśmy, i smutny, że pozostali zginęli. Ty za to jesteś wściekły, ale co ci przyjdzie z tej złości? — zapytał Pilu i teraz w jego głosie pojawił się dziwny pomruk, jak jakieś małe, niegroźne zwierzątko zapędzone w róg i gotowe teraz wściekle się bronić.
Ku zdziwieniu Mau Pilu się rozpłakał. Nie wiedząc dlaczego, a z drugiej strony mając całkowitą pewność, którą odczuwał całym sobą, że to właściwa rzecz, objął go, gdy ciałem Pilu wstrząsały potężne łkania, pomieszane z urywanymi słowami, wymazane smarkami i łzami. Mau obejmował go, aż ten przestał się trząść i las znowu rozbrzmiał śpiewem ptaków.
— Odeszli, żeby zamienić się w delfiny — wymamrotał Pilu. — Jestem tego pewien.
Dlaczego ja tak nie mogę? — pomyślał Mau. Gdzie są moje łzy, kiedy ich potrzebuję? Może zabrała je wielka fala. Może wypił je Locaha albo zostawiłem je w mrocznej toni. Ale nie czuję ich. Może żeby płakać, potrzebna jest dusza.
Po chwili łkanie ustało i przeszło w chrząknięcia i pociągnięcia nosem. Potem Pilu bardzo łagodnie wyswobodził się z ramion Mau i powiedział:
— Dobra, w ten sposób nic się nie zrobi. No, ruszajmy się! Wiesz, coś mi się zdaje, że dałeś mi cięższy koniec do dźwigania!
I pojawił się uśmiech, jak gdyby nigdy nie zniknął.
Nie trzeba było znać Pilu długo, żeby zauważyć, że płynie przez życie jak kokos przez ocean. Zawsze się wynurza. Biło w nim jakieś naturalne źródło radości. Smutek, jak chmura w słoneczny dzień, szybko przemijał. Przygnębienie było schowane gdzieś głęboko, zamknięte w klatce i owinięte kocem jak papuga kapitana. Z niewesołymi myślami rozprawiał się bardzo prosto: nie dopuszczał ich do siebie. Jak gdyby ktoś do ciała chłopca włożył mózg psa, i w tej chwili Mau dałby wszystko, żeby być Pilu.
— Tuż przed nadejściem wielkiej fali wszystkie ptaki wzbiły się w powietrze — powiedział, kiedy wyszli spod baldachimu drzew na pełne popołudniowe słońce. — Zupełnie jakby wiedziały coś, czego ja nie wiedziałem!
— Cóż, ptaki wzlatują, kiedy do lasu wchodzą myśliwi — zauważył Pilu. – Tak już mają.
— Tak, ale to się stało prawie minutę przed nadejściem wielkiej fali. Ptaki wiedziały! Skąd?
— Kto by tam wiedział?
I to była druga charakterystyczna dla Pilu cecha — żadna myśl nie pozostawała w jego głowie zbyt długo, żeby nie poczuć się samotna.
— Dziewczyna-duch ma taką… rzecz, którą nazywa książką, wiesz? Robi się ją z czegoś podobnego do papierośli. I jest w niej pełno ptaków!
Nie był do końca pewien, co próbuje teraz osiągnąć. Może chciał po prostu dostrzec błysk zainteresowania w oczach Pilu.
— Zgniecionych?
— Nie, są jak… tatuaże, ale z prawdziwymi kolorami! Spodniowcy nazywają ptaki Praojców „pantalonowcami”!
— A co to pantalon?
— Spodnie spodniowców dla kobiet — wyjaśnił Mau.
— Głupio, że mają na to drugie słowo — stwierdził Pilu.
I na tym się skończyło. Pilu miał duszę, która go wypełniała, więc żył dosyć szczęśliwie. Tymczasem Mau zaglądał w głąb siebie i znajdował pytania, a jedyną odpowiedzią wydawało się „dlatego”, a „dlatego” to żadna odpowiedź. Dlaczego… bogowie, gwiazdy, świat, fala, życie, śmierć. Nie ma powodów, nie ma sensu, tylko „dlatego”… „dlatego” było przekleństwem, wymierzonym ciosem, włożeniem dłoni w zimną dłoń Locahy…
I CO POCZNIESZ, KRABIE PUSTELNIKU? ŚCIĄGNIESZ Z NIEBA GWIAZDY? ROZTRZASKASZ GÓRY JAK KOKOSY, BY ODKRYĆ ICH TAJEMNICE? RZECZY SĄ TAKIE, JAKIE SĄ! ISTNIENIE TO WŁASNE „DLATEGO”! WSZYSTKO NA WŁAŚCIWYM MIEJSCU. KIM JESTEŚ, ŻEBY DOMAGAĆ SIĘ POWODÓW? KIM JESTEŚ?
Praojcowie jeszcze nigdy nie hałasowali tak głośno. Grzmieli tak, że Mau aż rozbolały zęby i padł na kolana, a skrzynka z narzędziami wylądowała na piasku ze szczękiem.
— Dobrze się czujesz? — zapytał Pilu.
— Tfu. — Mau splunął na piasek. Nie chodziło tylko o to, że Praojcowie wnikali do jego głowy, chociaż już to było wystarczająco nieprzyjemne, ale kiedy odchodzili, zostawiali wszystko w rozsypce. Wpatrywał się w piasek, aż kawałki jego myśli znowu się zespoliły.
— Przemówili do mnie Praojcowie — wymamrotał.
— Niczego nie słyszałem.
— No to masz szczęście! Ach! — Mau chwycił się za głowę. Tym razem było naprawdę źle, gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. I było jeszcze coś. Wyglądało na to, że doszło więcej głosów, bardzo słabych i oddalonych, i krzyczały coś innego, ale ten hałas je zagłuszał. Więcej Praojców, pomyślał posępnie. Praojców z całego tysiąclecia, a wszyscy krzyczą, przy czym nie mówią niczego nowego.
— Chcą, żebym sprowadził ostatnią kotwicę bogów — powiedział.
— A wiesz, gdzie jest?
— Tak, w lagunie, i może tam zostać!
— Dobrze, ale coś by się stało, gdybyśmy ją sprowadzili?
— Czy coś by się stało? — Mau próbował zrozumieć. — Chcesz dziękować bogu Wody?
— Nie musisz tego robić z przekonania, a ludzie poczują się lepiej — rzeki Pilu.
Coś szeptało do ucha Mau, lecz cokolwiek próbowało powiedzieć, mówiło o wiele za cicho, żeby mógł to zrozumieć. Pewnie jakiś sędziwy Praojciec, który ma spóźniony refleks, pomyślał złośliwie. I chociaż jestem wodzem, moim zadaniem jest poprawianie ludziom samopoczucia, tak? Albo bogowie są potężni, lecz nie uratowali mojego ludu, albo nie istnieją, a my wierzymy tylko w światła na niebie i obrazy w naszych głowach. Czy to nie jest prawda? Czy to nie jest ważne?