Głos w jego głowie odpowiedział, a przynajmniej próbował. Zupełnie jakby patrzyło się na kogoś, kto krzyczy z drugiego końca plaży. Widać, jak skacze i macha rękami, a może nawet jak porusza ustami, ale wiatr owiewa palmy, wprawia w szelest pandany, fale huczą, a ptaki Praojców wymiotują wyjątkowo hałaśliwie, nic więc nie słychać, chociaż wiadomo, że to, czego nie słyszysz, to na pewno krzyk. W głowie Mau tak to właśnie wyglądało, tylko bez plaży, skakania, machania, ust, palm, pandanów, fal ani ptaków, lecz z tym samym uczuciem, że nie dociera do niego coś, co ktoś bardzo, ale to bardzo chce, by on usłyszał. Cóż, na pewno nie zamierzał słuchać ich pouczeń.
— Jestem małym niebieskim krabem pustelnikiem — mruknął Mau pod nosem. — I biegnę. Ale nie dam się znowu zamknąć w skorupie, dlatego… tak, musi istnieć jakieś „dlatego”… dlatego że każda skorupa będzie za mała. Chcę wiedzieć dlaczego. Dlaczego to wszystko. Nie znam odpowiedzi, ale kilka dni temu nie wiedziałem, że są pytania.
Pilu przyglądał mu się uważnie, jak gdyby nie wiedział, czy ma już uciekać czy jeszcze nie.
— Chodźmy sprawdzić, czy twój brat umie gotować, dobrze? — zaproponował Mau, starając się, żeby jego głos zabrzmiał spokojnie i życzliwie.
— Zazwyczaj nie umie — odparł Pilu. Znowu uśmiechnął się szeroko, ale było w tym uśmiechu coś nerwowego.
On się mnie boi, pomyślał Mau. Nie uderzyłem go ani nawet nie podniosłem na niego ręki. Chciałem tylko, żeby pomyślał inaczej, a teraz się boi. Myślenia. To czary.
To nie mogą być czary, pomyślała Daphne. Czary to po prostu jeden ze sposobów, żeby powiedzieć „Nie wiem”. Na półkach w chacie musowało całkiem sporo skorup z piwem. Spod pokryw wydobywały się i pryskały małe bąbelki. Było to piwo, któremu jeszcze nie śpiewano. Na tym etapie nazywali je „piwem-matką”. Dość łatwo mogła się przekonać o jego działaniu, bo wszędzie dookoła leżały martwe muchy. Nie utonęły; padły i zamieniły się w małe posążki much, gdy tylko napiły się odrobinę. Jeśli ktoś szukał prawdziwego „szatańskiego napoju”, to było nim właśnie to.
Pluje się do niego, śpiewa się mu, wymachuje nad nim rękami w rytm tejże piosenki i szatan jak za sprawą czarów odesłany zostaje do… nieważne dokąd, i zostaje tylko dobry napój. Jak to się dzieje?
No cóż, miała własną teorię na ten temat; myślała nad nią przez pół nocy. Kobiety zrywały teraz kwiaty na drugim końcu Zakątka. Pewnie jej nie usłyszą, jeśli zaśpiewa cichutko. Plucie… cóż, na pewno miało przynieść szczęście. Poza tym należało podejść do sprawy w sposób naukowy i sprawdzać po jednej rzeczy naraz. Sekret krył się w ruchach rąk, była tego pewna. No, prawie pewna.
Nalała odrobinę śmiertelnego przedpiwa do miseczki i wbiła weń wzrok. A może sekret tkwi w śpiewaniu, a nie w słowach? Może częstotliwość ludzkiego głosu wpływa jakoś na maleńkie cząsteczki, jak to się działo w przypadku słynnej sopranistki Ariadne Stretch, która rozbijała szkło, śpiewając do niego? Brzmiało to bardzo obiecująco, zwłaszcza kiedy się wiedziało, że tylko kobiety zajmują się warzeniem piwa, a one mają oczywiście wyższe głosy!
Szatański napój też na nią spojrzał, w jej opinii cwaniacko. No już, zdawał się mówić, zadziw mnie.
— Nie wiem, czy znam wszystkie słowa — usprawiedliwiała się i zdała sobie sprawę, że przed chwilą przeprosiła napój. Takie efekty przynosiło wychowanie w tak zwanym dobrym domu. Odchrząknęła. — Raz ojciec zabrał mnie do teatru rewiowego — powiedziała. — Może ci się spodoba. — Znowu odchrząknęła i zaczęła śpiewać:
Nie, to dla napoju mogło brzmieć trochę zbyt zawile, a ten banan tylko komplikował sprawy. A może… Zawahała się i próbowała sobie przypomnieć znane piosenki. Czy to mogło być aż tak proste? Zaczęła znowu śpiewać, licząc na palcach w trakcie śpiewu.
Odśpiewała szesnaście zwrotek, cały czas licząc, gdy piwo bulgotało, a ona patrzyła, czy robi się klarowne i roziskrzone jak diament. Potem przetestowała swoje wnioski — jak prawdziwy naukowiec — na jednej trzeciej miski „piwa-matki”, czując się dość pewnie i więcej niż tylko trochę zadowolona z siebie. Miała teraz roboczą hipotezę.
Przerwała, uzmysłowiwszy sobie czyjąś cichą obecność. W drzwiach stały Cahle i Nieznajoma, nasłuchując z zainteresowaniem.
— Chłopy! — powiedziała wesoło Cahle. We włosy miała wpięty kwiat.
— Eee… Co? — zapytała Daphne nieco wytrącona z równowagi.
— Chcę zobaczyć mój munż!
Daphne zrozumiała. Nie było zasad, które by tego zakazywały. Mężczyznom nie wolno było tutaj wchodzić, ale kobiety mogły wychodzić i wracać, kiedy im się podobało.
— Hm… Dobrze — odparła. Poczuła, jak coś dotyka jej włosów, chciała to odpędzić i wtedy zdała sobie sprawę, że to Nieznajoma rozplata jej warkocze. Chciała ją powstrzymać, ale pochwyciła ostrzegawcze spojrzenie Cahle. Według niej Nieznajoma wracała z jakiegoś niedobrego miejsca i każdy przejaw powrotu do normalności należało popierać.
Czuła, jak pasma jej włosów delikatnie się rozwijają.
Potem poczuła słodką woń i uzmysłowiła sobie, że kobieta wetknęła jej za ucho kwiat. Rosły wszędzie w Zakątku, ogromne, zwisające, różowe i fioletowe, swoim zapachem mogły człowieka powalić. Cahle zazwyczaj wplatała jeden z nich we włosy wieczorem.
— Hm… Dziękuję — powiedziała.
Cahle wzięła ją delikatnie pod ramię i Daphne wpadła w panikę. Ona też ma iść na plażę? Ale przecież jest praktycznie naga! Nie ma nic pod spódniczką z trawy prócz jednej halki, pantalonów i ineksprymabli! A stopy ma bose aż do kostek!
Potem zrobiło jej się dziwnie i później nigdy do końca nie zrozumiała, jak to się stało.
Powinna zejść na plażę. Decyzja ta unosiła się w jej głowie, jasna i wiążąca. Postanowiła już wcześniej, że nadszedł czas zejścia na plażę. Tyle że po prostu nie pamiętała podejmowania tej decyzji. Dziwne wrażenie, jak gdyby czuła się syta, chociaż nie mogła sobie przypomnieć, żeby jadła obiad. I było coś jeszcze, oddalające się szybko jak echo bez głosu: Wszyscy mają palce u stóp!
Milo był całkiem niezłym kucharzem, Mau musiał to przyznać. Naprawdę umiał upiec rybę. Kiedy wrócili, zapach unosił się nad obozowiskiem i powietrze aż przełykało ślinkę.
Ze Słodkiej Judy sporo jeszcze zostało. Całkowite rozebranie statku mogło potrwać miesiące, nawet lata. Owszem, mieli teraz narzędzia, ale za mało ludzi; przeniesienie większych kawałków drewna wymagało tuzina silnych mężczyzn. Mieli jednak chatę, nawet jeśli jej płócienne ściany furkotały na wietrze, mieli ogień, a teraz też palenisko. I to jakie palenisko! Przytaszczyli tutaj cały kambuz, każdą jego cenną metalową część, oprócz samego wielkiego pieca. Z tym można było poczekać, bo przecież mieli całe bogactwo garnków, patelni i noży.