Potem pojawili się ci wszyscy nowi, snujący się, zmartwieni, chorzyi głodni. Niektórzy nie wiedzieli nawet, dokąd trafił, a wszyscy byli przerażeni.
Według Praojców byli hałastrą. Byli ludźmi, których nie połknęła wielka fala. Dlaczego? Nawet oni tego nie wiedzieli Może trzymali się drzewa, gdy innych porwała woda, albo znaleźli się wyżej, albo na morzu tak jak Mau.
Ci na wodzie wrócili do ludzi i osad, których już nie było, zabrali, co udało im się wygrzebać, i wypłynęli dalej w poszukiwaniu innych. Płynęli z prądem, łączyli się na morzu i stali się czymś w rodzaju pływającej wioski — ale dzieci bez rodziców, rodzice bez dzieci, żony bez mężów, ludzie bez tych wszystkich rzeczy wokół siebie, które im podpowiadały, kim są. Wielka fala wstrząsnęła światem i zostały tylko roztrzaskane fragmenty. Takich ludzi mogły być na morzu setki.
I jeszcze… skąd się wzięły pogłoski o Najeźdźcach? Z krzyku innych uciekinierów pędzących z takim zapamiętaniem, że nie mogli się zatrzymać? Ze snu starej kobiety? Z widoku trupa unoszącego się na wodzie? Czy miało to jakieś znaczenie, gdy przerażeni rozbitkowie wypływali na czymś, co nie szło na dno, z resztkami jedzenia i słonawą wodą?
I tak nadeszła druga fala, zatapiając ludzi w ich własnym strachu.
W końcu dostrzegli dym. Prawie wszyscy znali Nację. Wyspę z kamienia! Nie mogło jej zmyć! Miała najwspanialsze kotwice bogów na świecie!
A kogo zastali? Zbieraninę wcale nie lepszą od nich samych, jednego starego kapłana, dziwną dziewczynę-ducha i wodza, który nie był ani chłopcem, ani mężczyzną, nie miał duszy i mógł być demonem.
Dziękuję ci, Atabo, pomyślał Mau. Kiedy ludzie nie są pewni, kim jesteś, nie wiedzą, czego się można po tobie spodziewać. Nowo przybyli czuli się zakłopotani, mając do czynienia z wodzem, który nie jest mężczyzną, ale wzmianka o demonie zyskała mu szacunek.
Wcześniej marzył o wyspie znowu pełnej ludzi, ale w jego marzeniach byli to ludzie, którzy tam kiedyś mieszkali. Ci nowi byli obcy. Nie znali pieśni tej wyspy, nie mieli jej we krwi. Czuli się zagubieni i chcieli swoich bogów.
Rozmawiali o tym wczoraj. Ktoś zapytał Mau, czy jest pewien, że kotwica Wody znajdowała się w odpowiednim miejscu przed nadejściem wielkiej fali. Musiał się dobrze zastanowić, zachowując kamienny wyraz twarzy. Kotwice bogów widział chyba niemal każdego dnia, odkąd pamiętał. Czy wszystkie trzy znajdowały się na miejscu, kiedy wypływał na Wyspę Chłopców? Musiałby zauważyć, gdyby którejś zabrakło. To puste miejsce byłoby jak krzyk!
Tak, odpowiedział, wszystkie były na miejscu. A potem kobieta o szarej twarzy zapytała:
— Ale człowiek byłby w stanie przenieść taką kotwicę?
I wtedy zrozumiał, do czego zmierzają. Gdyby ktoś przetoczył kamień do wody, czy to nie spowodowałoby nadejścia wielkiej fali? To przecież by wszystko wyjaśniło, prawda? Znalazłby się powód, prawda?
Rozejrzał się po wymizerowanych twarzach, wszyscy chcieli, żeby powiedział „tak”. Powiedz tak, Mau, i zdradź ojca, wujów, swój lud po to tylko, żeby ci ludzie mieli powód.
W jego głowie Praojcowie grzmieli w gniewie, aż myślał, że z uszu popłynie mu krew. Kim byli ci żebracy z małych piaszczystych wysepek, żeby się tu zjawiać i ich obrażać? Sprawili, że krew w jego żyłach zaśpiewała wojenne pieśni, i Mau musiał wesprzeć się na dzidzie, żeby jej nie podnieść.
Nie odwrócił jednak oczu od szarej kobiety. Nie pamiętał, jak się nazywa. Straciła dzieci i męża, to wiedział. Kroczyła śladami Locahy. Zobaczył to w jej oczach i utrzymał nerwy na wodzy.
Bogowie cię zawiedli. Nie było ich, kiedy ich potrzebowałaś. I tyle, to wszystko. Oddawać im teraz cześć to jak klękać przed zbójami i mordercami.
Te słowa chciał wypowiedzieć, ale czując na sobie jej wzrok, wolałby raczej odgryźć sobie język, niż to zrobić. Byłyby prawdziwe, wiedział o tym, ale tu i teraz nie miało to żadnego znaczenia. Rozejrzał się po zatroskanych twarzach, wciąż czekających na odpowiedź, i przypomniał sobie, jak bardzo wstrząśnięty i urażony był wcześniej Pilu. Myśl mogła działać jak dzida. Nie rzuca się dzidą we wdowę, w sierotę, w pogrążonych w żałobie…
— Jutro — oznajmił — sprowadzę kotwicę Wody.
Ludzie rozluźnili się i spoglądali po sobie z satysfakcją. Może nie z triumfem, ale świat zachybotał troszeczkę i znalazł się teraz znowu tam, gdzie powinien.
I teraz było już „jutro”, gdzieś poza szeleszczącym deszczem.
Ściągnę wszystkie trzy kamienie, pomyślał. I co potem? Nic! Świat jest już inny! Ale oni złowią ryby, żeby położyć je na kamieniach, i będą się płaszczyć!
Światło prześwitywało powoli przez deszcz i coś kazało mu się odwrócić.
Kilka kroków dalej stała jakaś postać. Miała dużą głowę, która, kiedy się nad tym zastanowił, wyglądała raczej jak potężny dziób. I odgłos padającego deszczu zmienił się nieco — nie było to już plaskanie, a stukot.
Krążyły historie o demonach. Zjawiały się w przeróżnych kształtach; mogły przybrać postać człowieka, zwierzęcia lub czegoś pomiędzy, ale…
…demonów nie ma. Niemożliwe, żeby istniały. Skoro nie ma bogów, w takim razie demonów też, a więc to, co tam stało w deszczu, nie było stworem z dziobem większym od ludzkiej głowy, który mógłby spokojnie przeciąć Mau na pół. Nie mógł istnieć i on musiał to udowodnić. Wydawało się jednak, że podbiegnięcie i krzyknięcie do niego nie byłoby najrozsądniejszym posunięciem…
Przecież mam mózg, prawda? — pomyślał. Udowodnię, że to nie potwór.
Wiatr zawiał lekko i istota załopotała skrzydłem.
Uch… pamiętaj o skrzynce z narzędziami. Spodniowcy nie wyróżniali się niczym szczególnym. Po prostu im się poszczęściło. Pilu powiedział, że pochodzą z miejsca, gdzie czasami robi się tak zimno, że z nieba spadają zmarznięte pióra, jak grad, który czasem pada podczas burzy, ale bardziej puszysty, musieli więc wynaleźć spodnie, żeby im nie zamarzły siusiorki, i wielkie kanu, żeby odnaleźć miejsca, gdzie woda nigdy nie twardnieje. Musieli wynaleźć nowe sposoby myślenia: nową skrzynkę z narzędziami.
To nie demon. Sprawdźmy, co to jest.
Przyjrzał się. Stopy wyglądały na ludzkie. I pomyślał, że to łopotanie wcale nie wygląda jak ruch skrzydła; jeśli się dobrze przyjrzeć, bardziej to przypomina sukno powiewające na wietrze. Jedynym demonem był jego strach.
Istota wydała pieszczotliwy dźwięk. Było to tak mało demoniczne, że Mau podbiegł do niej, rozbryzgując błoto, i ujrzał kogoś, kto owinął się w brezent ze Słodkiej Judy, tak sztywny, że tworzył coś w rodzaju kaptura.
To była Nieznajoma, tuląca dziecko pod tą osłoną, gdy dookoła nich spływał strumieniami deszcz. Posłała mu ten swój udręczony słaby uśmiech.
Jak długo tam stała? Pojawiła się, zanim zaczęło się rozwidniać, tego był pewien. Co tu robiła? A jeśli już o tym mowa, to co on tu robi? Wydawało mu się, że tak po prostu trzeba. Ktoś musi strzec wyspy. Może ona też tak myślała.
Deszcz ustawał i widział już morze. Za chwilę…
— Pokaż gacie! Roberts znowu się schlał!
…obudzi się papuga.
Pilu wyjaśnił mu, że ten okrzyk oznacza: „Pokaż swoje krótkie spodenki”. Może był to znak rozpoznawczy spodniowców.
On też miał teraz krótkie spodenki. Odciął nogawki przy kolanach i z tego materiału uszył więcej tego, co czyniło spodnie naprawdę interesującym wynalazkiem, czyli kieszenie. Można było w nich trzymać tyle różnych rzeczy.
Nieznajoma wróciła już na plażę, gdzie dało się słyszeć głosy budzących się ludzi.