— Z powodu tego wyrytego cyrkla, tak? — zapytał Pilu. — Próbował go zniszczyć! Wie, że masz rację. To dzieło spodniowców!
— Tkwiły w rafie — wtrącił Milo. — Rafa jest stara. Spodniowcy to coś nowego.
Mau zauważył, że Ataba się poruszył. Podszedł do niego i usiadł obok, gdy bracia obrócili kanu i wprowadzili je do laguny przez wyrwę. Na plaży zebrali się ludzie i obserwowali, co się dzieje.
Kiedy bracia byli zajęci wiosłowaniem, Mau się pochylił.
— Kto stworzył kotwice bogów, Atabo? — wyszeptał. — Wiem, że mnie słyszysz.
Kapłan otworzył jedno oko.
— Nie będziesz mnie przepytywał, mały demonie!
— Uratowałem panu życie!
— To już sfatygowane i stare życie, nie warto go ratować — rzekł Ataba, siadając. — Nie zamierzam ci dziękować.
— Rzeczywiście, sfatygowane i zalatujące piwem, musicie mi się jednak odpłacić, w przeciwnym razie należy do mnie. Może pan je wykupić, ale to ja ustalam cenę!
Ataba miał wściekłą minę. Męczył się, jak gdyby gotowano go żywcem w złości i żalu, znał jednak tę zasadę równie dobrze jak wszyscy inni.
— No dobra! — burknął. — Czego chcesz, mały demonie?
— Prawdy — odparł Mau.
Kapłan wymierzył w niego palec.
— O nie! Chcesz specjalnej prawdy. Chcesz takiej prawdy, jaka tobie się spodoba. Chcesz, żeby to była milusia prawda, która pasuje do tego, w co już wierzysz! Ale ja powiem ci prawdę, która ci się nie spodoba. Ludzie chcą bogów, mały demonie. Chcą świętych miejsc, cokolwiek byś powiedział.
Mau zastanawiał się, czy kapłan czyta w jego myślach. Potrzebowałby dobrego wzroku, bo umysł Mau przysłaniały różowe chmury zmęczenia, jak gdyby śnił. Sen zawsze domagał się zapłaty; jeśli zaniedbuje się spanie przez wiele dni, sen wcześniej czy później zgłosi się z wyciągniętą ręką.
— Czy to bogowie ryli w białych kamieniach? — zapytał. Mówił trochę bełkotliwie.
— Tak!
— To kłamstwo — zaoponował Mau. — Na kamieniach wyryto znaki narzędziami spodniowców. Bogowie chyba nie potrzebują narzędzi.
— Ludzie są ich narzędziami, chłopcze. Myślą o wyryciu tych znaków natchnęli umysły naszych przodków!
— A inne kamienie?
— Nie tylko bogowie mogą się dostać do umysłów, chłopcze, o czym powinieneś wiedzieć!
— Myślisz, że to demony? — zapytał Mau. — Kamienie demonów?
— Tam, gdzie można znaleźć bogów, są i demony.
— Możliwe, że to prawda — stwierdził Mau. Usłyszał za sobą prychnięcie Milo.
— Tylko tacy jak ja mogą wyrokować, co jest prawdą! — zawołał Ataba.
— Przestańcie, starcze — rzekł Mau najłagodniej, jak umiał. — Zapytam was raz jeszcze i jeśli uznam, że kłamiecie, pozwolę bogom zdmuchnąć waszą duszę w przepaść nad skrajem świata.
— Ha! Ale przecież nie wierzysz w bogów, mały demonie! A może jednak? Czy ty siebie słyszysz, chłopcze? Bo ja cię słyszę. Krzyczysz, tupiesz, wrzeszczysz, że nie ma bogów, a potem wygrażasz pięścią w stronę nieba i piętnujesz ich za nieistnienie! Potrzebujesz ich, żeby płomienie twojego zaprzaństwa ogrzewały cię w przekonaniu o własnej słuszności! To nie jest myślenie, to tylko zranione dziecko krzyczy w bólu!
Wyraz twarzy Mau nie zmienił się, czuł jednak, jak te słowa kołaczą mu się w głowie. W co ja wierzę? — pomyślał. W co ja naprawdę wierzę? Świat istnieje, więc może Imo istnieje. Ale jest daleko i nie obchodzi go, że istnieje Locaha, to na pewno. Wiatr wieje, ogień się pali, a woda płynie tak czy inaczej. Po co nam bogowie? Potrzebujemy ludzi. W to wierzę. Bez innych ludzi jesteśmy niczym. Wierzę też, że jeszcze nigdy nie byłem tak zmęczony…
— Powiedzcie mi, kto według was, Atabo, rył w tych kamieniach — rzekł, starając się zachować spokojny ton. — Kto je tutaj sprowadził i naznaczył tak dawno, że zarosły koralem? Odpowiedzcie mi, bo wydaje mi się, że wy też krzyczycie.
Przeróżne uczucia przemykały po obliczu kapłana, ale nie było ucieczki.
— Będziesz tego żałował — jęknął. — Pożałujesz, że o to spytałeś. Będziesz żałował, że mi to zrobiłeś.
Mau podniósł palec ostrzegawczo. Tylko na tyle było go stać. Różowe świnie zmęczenia tratowały jego myśli. Za minutę się przewróci. Kiedy Ataba znowu przemówił, syczącym szeptem, jego słowa odbijały się echem, jak gdyby Mau słyszał je z jaskini. Ze zbyt wielu myśli, zbyt wielkiego głodu, zbyt wielkiego bólu powstawała ciemność.
— Kto sprowadza kamienie i je tutaj zostawia, chłopcze? Pomyśl o tym. Ilu ludzi zranisz jeszcze bardziej swoją cudowną prawdą?
Ale Mau już spał.
Pan Black załomotał w drzwi sterówki Ptaszynki po raz drugi.
— Niech mnie pan wpuści, kapitanie! W imię Korony!
W drzwiach otworzyło się okienko.
— Gdzie ona? — zapytał pełen podejrzliwości głos.
— Pod pokładem! — Dżentelmen próbował przekrzyczeć ryk wiatru.
— Jesteście pewni? Ma w zwyczaju wyskakiwać!
— Zapewniam pana, jest pod pokładem! Proszę otworzyć drzwi! Jest potwornie zimno!
— Macie absolutną pewność?
— Po raz ostatni proszę pana, niech pan nas wpuści!
— Kogo ma pan na myśli, mówiąc „nas”? — dopytywał się głos, łatwo nie można go było zwieść.
— Na litość boską! Pan Red jest ze mną!
— Jest sam?
— Otwierajże, kapitanie, w imię Korony!
Drzwi się otworzyły. Ręka wciągnęła do środka obu mężczyzn. Zasuwy trzasnęły za nimi jak strzały z broni palnej.
W środku było przynajmniej cieplej i byli osłonięci przed wiatrem. Pan Black poczuł się, jak gdyby właśnie przestał go okładać pięściami olbrzym.
— Tak jest zawsze? — zapytał, strząsając wodę ze sztormiaka.
— Tak? Toż mamy piękny dzień w tej strefie, panie Black! Właśnie miałem wyjść się poopalać! Rozumiem, żeprzyszliście panowie w sprawie depeszy.
— Było coś o fali?
— Ogromna. Dostałem wiadomość z okrętu Królewskiej Marynarki, który wypłynął z Port Mercia godzinę temu. Powodzie w całym rejonie Zachodniego Oceanu Pelagialnego. Wiele ofiar w ludziach i wiele uszkodzonych statków. Port Mercia bezpieczny, piszą. Szacuje się, że epicentrum znajdowało się około siedemdziesięciu mil na południe od Niedzielnych Wysp Matczynych.
— Mimo wszystko to dość daleko od nas.
— I wszystko się stało kilka tygodni temu! — dodał pan Red, który przyglądał się spisanej ołówkiem wiadomości.
— To prawda, panowie. Ale zastanawiałem się, gdzie wtedy mogła być Słodka Judy. Stary Roberts lubi pływać od wyspy do wyspy, a Judy nie jest najszybszym statkiem. Na pokładzie Judy jest córka następcy.
— Więc możliwe, że następcę też to dotknęło?
— Niewykluczone — rzekł kapitan poważnym tonem. Odkaszlnął. — Mógłbym wyznaczyć kurs, żeby tamtędy przepłynąć, ale nadłożylibyśmy drogi.
— Muszę o tym pomyśleć — rzucił Black.
— A ja muszę rychło podjąć decyzję. Kwestia wiatru i wody, rozumie pan? Ani pan, ani ja nie mamy nad nimi władzy.
— Do kogo należą Niedzielne Wyspy Matczyne? — Pan Black zwrócił się do pana Reda, który wzruszył ramionami.
— Rościmy sobie do nich prawo, żeby nie dopuścić Holendrów i Francuzów. Ale to maleńkie wysepki i nikogo tam nie ma. W każdym razie nikogo, kto by się liczył.
— Ptaszynka może przemierzyćwiele mil oceanu — zapewnił kapitan. — Wygląda na to, że król jest bezpieczny, ale oczywiście w takich odludnych miejscach lądują różni dziwacy…