Wiedział, że wszystko pójdzie doskonale. Zeszłej nocy gwiazdy Powietrza, Ognia i Wody spotkały się na niebie. Dobry moment na nowy początek.
Znalazł wolne miejsce w miękkiej korze i podniósł topór. Kątem oka zauważył niebieski koralik przywiązany do nadgarstka; miał zapewnić mu bezpieczeństwo podczas podróży powrotnej. Ojciec przestrzegł go, że choć będzie go wtedy rozpierać duma, musi zachować ostrożność i nie wolno mu ściągnąć na siebie uwagi bogów i duchów. Przebywanie wśród duchów nie jest bezpieczne. Będzie jak mihei gawi, mały niebieski krab pustelnik, który raz do roku porzuca starą skorupę i pędzi do nowej, stając się wtedy łatwym łupem dla kałamarnic.
Niezbyt przyjemna myśl, ale miał solidne kanu, morze było spokojne i zamierzał pędzić naprawdę szybko, o tak! Zamachnął się toporem z całej siły, myśląc: Ha! Następny chłopak, który spróbuje go wyciągnąć, zasłuży sobie na to, żeby nazwać go mężczyzną.
— Mężczyźni pomagają innym mężczyznom! — zawołał, gdy kamień uderzył w korę.
Chciał, żeby czynność ta wywołała jakiś odzew. I wywołała, znacznie większy, niż się spodziewał. Z każdego zakątka wysepki eksplodowały w powietrze ptaki — jak chmura pszczół. Zięby, czaple i kaczki wzleciały nad zarośla i wypełniły powietrze paniką i piórami. Część większych ptaków odleciała w stronę morza, większość jednak kołowała w powietrzu, jak gdyby bały się zostać, ale nie miały dokąd się udać.
Gdy Mau schodził na plażę, otaczały go ze wszystkich stron. Jasne skrzydła śmigały mu przy twarzy jak grad i to wszystko wyglądałoby bajecznie pięknie, gdyby nie to, że wszystkie ptaki co do jednego korzystały z tej okazji, żeby się porządnie wypróżnić. Jeśli się spieszysz, nie ma sensu dźwigać niepotrzebnego balastu.
Coś jednak było nie tak. Czuł to w powietrzu, w nagłym spokoju, w nagłym poczuciu, że na świat naciska coś ciężkiego.
I wtem to coś uderzyło w Mau i rozciągnęło go na piasku. Jego głowa chciała eksplodować. Czuł się jeszcze gorzej niż wtedy, kiedy za długo grał w kamienie. Coś napierało na świat jak wielka szara skała.
Potem ból minął, w okamgnieniu, tak szybko jak się zjawił. Mau dyszał i kręciło mu się w głowie, a nad nim wciąż fruwały roje ptaków.
Gdy podniósł się z trudem, wiedział tylko, że nie jest to już dla niego bezpieczne miejsce, i jeśli była to jedyna rzecz, jaką wiedział, przynajmniej czuł ją każdym paznokciem i każdym włoskiem na ciele.
Na bezchmurnym niebie zagrzmiało i ten jeden potężny grzmot długo odbijał się od horyzontu. Wciąż go było słychać, kiedy Mau chwiejnym krokiem dobrnął do maleńkiej laguny, gdzie w białym piasku na skraju wody czekało na niego kanu. Lecz spokojne zazwyczaj wody… tańczyły, tańczyły jak podczas ulewnego deszczu, chociaż wcale nie padało.
Musiał uciekać. Kanu z łatwością wślizgnęło się do wody i Mau zaczął wiosłować rozpaczliwie w stronę przerwy w rafie, która prowadziła na otwarte morze. Pod nim i wszędzie dookoła ryby robiły to samo…
Ten dźwięk, jak coś twardego, nie przestawał tłuc powietrza i go rozbijać. Wypełniał całe niebo. Dla Mau był jak jedno wielkie klapnięcie po uszach. Starał się wiosłować szybciej i wtem przyszła mu do głowy myśclass="underline" Uciekają zwierzęta. Ojciec mu tak powiedział. Uciekają chłopcy. Ale mężczyzna nie ucieka. Odwraca się, by spojrzeć na przeciwnika, zobaczyć, co robi, i znaleźć jego słaby punkt.
Pozwolił kanu wyślizgnąć się z laguny i gładko wypłynął z prądem na pełne morze, po czym obejrzał się, jak mężczyzna.
Horyzont był jedną wielką chmurą, która kipiała i rosła, pełna ognia, błysków i grzmotów jak z koszmaru.
O rafę rozbiła się fala i z tym też było coś nie tak. Mau znał się na morzu i z nim także działo się coś dziwnego. Wyspa Chłopców szybko się od niego oddalała, ponieważ straszny prąd znosił go ku wielkiemu kłębowisku burz. Zupełnie jakby horyzont wypijał morze.
Mężczyźni czasem spoglądają na wroga, owszem, ale czasem się odwracają i wiosłują jak szaleni.
Nic to nie dało. Morze kołysało się, a potem nagle zaczęło znowu tańczyć jak woda w lagunie. Mau, próbując zebrać myśli, robił wszystko, żeby nie stracić panowania nad kanu.
Wróci do domu. Oczywiście, że wróci. Miał już przed oczami ten obrazek, mały, ale wyraźny. Obracał go, delektował się nim.
Wszyscy tam będą. Wszyscy. Bez wyjątku. Starzy i schorowani będą woleli umrzeć na matach nad wodą, niż przepuścić taką okazję, kobiety będą tam rodzić, jeśli to konieczne, wypatrując powracającego na wyspę kanu. Było nie do pomyślenia, żeby przegapić przybycie nowego mężczyzny. To sprowadziłoby potworne nieszczęścia na całą Nację.
Ojciec będzie go wypatrywał na skraju rafy, pomogą mu wtaszczyć kanu na plażę, nadbiegną wujowie, a z nimi świeżo upieczeni mężczyźni, żeby mu pogratulować, młodsi koledzy będą mu zazdrościć, matka z innymi kobietami przygotuje ucztę, potem będzie… ten interes z ostrym nożem, kiedy to nie wolno krzyknąć, a potem… potem będzie wszystko.
I jeśli zdoła zatrzymać ten obraz przed oczami, tak się stanie. Z tą przyszłością łączyła go lśniąca srebrna nić. Będzie jak kotwica, która nie pozwala odejść bogom.
Bogowie, no właśnie! To przyszło z Wyspy Bogów. Leżała za horyzontem i nie widać jej było nawet stąd, ale starcy mówili, że już kiedyś grzmiała, dawno, dawno temu, i woda się wzburzyła, było dużo dymu i grzmotów, bo bóg Ognia się rozgniewał. Może teraz też się złości.
Chmura sięgała aż do samego nieba, ale pojawiło się też coś nowego niżej, na poziomie morza. Jakaś ciemna szara linia, coraz większa. Fala? Dobrze się znał na falach. Atakuje się je, zanim one zdążą zaatakować. Nauczył się, jak z nimi postępować. Nie pozwól, żeby cię przewróciły. Wykorzystaj je. Fale to prosta sprawa.
Ale ta nie zachowywała się jak normalne fale przy wylocie rafy. Wydawało się, że stoi nieruchomo.
Wpatrywał się w nią i zdał sobie sprawę z tego, co widzi. Wydawała się nieruchoma, ponieważ to była ogromna fala, jeszcze daleko, i poruszała się bardzo szybko, ciągnąc za sobą czarną noc.
Bardzo szybko i teraz już nie tak daleko. I wcale nie była to fala. Za duża na falę. To była góra wody z błyskawicami tańczącymi na szczycie, pędziła, ryczała i pochwyciła łódkę jak muchę.
Szybując do góry ku strzelistej, spienionej grzywie, Mau wcisnął wiosło pod pnącza mocujące pływak i przywarł mocno do łodzi, gdy…
…Padało. Deszcz był ulewny, błotnisty, przesycony popiołem i smutkiem. Otworzywszy oczy pod szarym niebem, Mau zbudził się ze snu o pieczonej wieprzowinie i wiwatujących mężczyznach.
Po czym zwymiotował.
Kanu kołysało się łagodnie na falach, gdy on dodał swój niewielki wkład do tego, co już pływało w wodzie — kawałki drewna, liście, ryby…
Gotowane ryby?
Mau podpłynął do dużej ryby hehe, którą zdołał wciągnąć do łodzi. Była ugotowana w sam raz, miał więc prawdziwą wyżerkę.
Potrzebował jej. Wszystko go bolało, Głowa z boku lepiła się, jak się okazało, od krwi. Musiał nią w którymś momencie uderzyć o burtę kanu, i nic dziwnego. Przejażdżka przez falę była rozsadzającym uszy, palącym w piersiach wspomnieniem, tego rodzaju snem, z którego budzimy się z radością. Mau mógł tylko jedno: kurczowo się trzymać.
W wodzie utworzył się tunel, ruchoma jaskinia powietrza w łuku gigantycznej fali, a potem kanu wynurzyło się z wody niczym delfin przez istną burzę morskiej piany. Mógłby przysiąc, że jego kanu wykonało skok w powietrzu. I słychać było śpiew! Zaledwie przez kilka sekund, gdy łódź mknęła grzbietem fali. To musiał być jakiś bóg, a może demon… a może po prostu coś, co słychać, kiedy się na wpół frunie, na wpół tonie w świecie, gdzie woda i powietrze zamieniają się miejscami z każdą sekundą. Ale teraz było już po wszystkim i morze, które próbowało go zabić, serwowało mu kolację.