Pan Black wpatrywał się gdzieś przed siebie. Ptaszynka sunęła jak chmura. Żagle łopotały, takielunek śpiewał. Drwił z mil.
Po jakimś czasie pan Black się odezwał:
— Biorąc pod uwagę wiele słusznych powodów, począwszy od tego, że nie możemy mieć pewności co do kursu Słodkiej Judy, tych wysp jest wiele i minęło zbyt dużo czasu, Jego Wysokość na pewno wysłał już kogoś na ratunek…
— Nie wie jeszcze, że jest królem — przypomniał pan Red. — Możliwe, że sam poprowadził poszukiwania.
— Na północnym zachodzie są kanibale i piraci — wtrącił kapitan.
— A Korona wymaga od nas, byśmy odnaleźli króla jak najszybciej! — rzekł pan Black. — Czy któryś z panów chciałby podjąć tę decyzję za mnie?
Zapadła straszna cisza, w której słychać było tylko ryk pędzącego statku.
— Doskonale — dodał pan Black całkiem spokojnie. — W takim razie, kapitanie, postąpimy wedle pierwotnych rozkazów. Zrobię odpowiedni zapis na ten temat w dzienniku pokładowym.
— To musiała być dla pana trudna decyzja — powiedział pan Red głosem pełnym współczucia.
— Istotnie.
Rozdział 8
Trzeba całego życia, żeby nauczyć się umierać
Daphne jadła za panią Bulgot, która nie miała zębów. Odbywało się to w ten sposób, że przeżuwała dla niej jedzenie, by je rozdrobnić i zmiękczyć. Jakże inaczej, pomyślała, usłużnie międląc kawałek solonej wołowiny, wyglądało życie w domu.
Tak czy inaczej, tamto życie wydawało jej się teraz zupełnie nierealne. Domem była — tak naprawdę — mata w chacie, gdzie spała każdej nocy snem tak głębokim, że był on zupełnie czarny, oraz Zakątek Kobiet, gdzie mogła się do czegoś przydać. Tutaj rzeczywiście była potrzebna. Coraz lepiej też radziła sobie z miejscowym językiem.
Niestety, w ogóle nie rozumiała, co do niej mówi pani Bulgot. Nawet Cahle miała z tym trudności i wyjaśniła Daphne: „Bardzo stary język. Sprzed lat”. Panią Bulgot dobrze znano na tutejszych wyspach, ale wszyscy pamiętali ją zawsze jako sędziwą staruszkę. Mały Oto-I zapamiętał, że ściągnęła go z pływającej kłody i piła tylko morską wodę, żeby jemu wystarczyło słodkiej z bukłaka.
Staruszka klepnęła ją po ramieniu. Daphne w zamyśleniu wypluła kawałek mięsa i podała jej. Nie był to, musiała przyznać, najprzyjemniejszy sposób spędzania wolnego czasu; łączył się z pewną dozą blee i fuuuj, gdyby się nad tym zastanowić, na szczęście jednak staruszka nie przeżuwała jedzenia dla niej.
— Ermintrudo.
Słowo to zawisło na chwilę w powietrzu.
Rozejrzała się poruszona. Nikt na wyspie nie znał tego imienia! Widziała przed sobą kilka kobiet pielęgnujących rośliny w ogrodzie, większość ludzi pracowała jednak na polach. Obok niej staruszka ssała entuzjastycznie świeżo rozdrobnione mięso, czemu towarzyszyły odgłosy jak z zatkanego otworu odpływowego.
To był jej własny głos. Pewnie dała się ponieść wyobraźni, żeby nie myśleć o przeżuwaniu.
— Sprowadź tu chłopaka. Sprowadź chłopaka w tej chwili.
I znowu. Czyżby sama to powiedziała? Nie poruszała ustami — czułaby przecież. Nie to ludzie mają na myśli, kiedy mówią o „rozmawianiu ze sobą”. To był jej głos przemawiający do niej. Nie mogła zapytać „Kim jesteś?” własnego głosu.
Pilu mówił, że Mau słyszy głosy przodków, i pomyślała wtedy, cóż, musiało dojść do czegoś takiego po tym wszystkim, co ten chłopak przeszedł.
Czyżby i ona słyszała teraz swoich przodków?
— Tak — odparł jej głos.
— Dlaczego? — zapytała.
— Bo to jest święte miejsce.
Daphne zawahała się. Ktokolwiek się za tym krył, znał jej imię, a nikt tutaj nie znał jej prawdziwego imienia, nikt. Nie była to tajemnica, którą chciałoby się rozpowiadać. Chyba też nie zwariowała, bo ktoś szalony nie spędziłby ostatnich trzydziestu minut, przeżuwając posiłek dla pani Bulgot… mhm, może nie był to najlepszy przykład — babka i osoby jej pokroju powiedziałyby, że dla dziewczyny, która mogłaby zostać królową, gdyby umarło sto trzydzieści dziewięć osób, przeżuwanie jedzenia dla kogoś, kto wygląda, brzmi i pachnie jak pani Bulgot, to najbardziej szalona rzecz, jaką można sobie wyobrazić — z wyjątkiem ślinienia się.
Może to był Bóg, ale dziewczyna miała co do tego poważne wątpliwości. Próbowała wsłuchiwać się w głos Boga w kościele, zwłaszcza po tamtej strasznej nocy, ale oczywiście On był zajęty. Podobno jednak tutaj mieli mniejszych bogów. Może był jednym z nich.
Rozejrzała się. Nie było tu ław kościelnych, a już na pewno polerowanych mosiądzów, panował za to spokój pomimo ruchu, cisza o konsystencji bryzy. Tutaj, jak jej się wydawało, wiatr nigdy nie wiał mocno, a głośne dźwięki ginęły wśród drzew.
To było święte miejsce i wcale nie ze względu na tego czy innego boga. Było po prostu… święte, bo istniało, bo ból, krew, radość i śmierć odbijały się echem w czasiei uczyniły je takim.
Głos znów się odezwał:
— Szybko, raz-dwa!
Daphne rozejrzała się po Zakątku. Parę kobiet uprawiało ogród i nawet nie podniosło wzroku. Ale w tym „Szybko, raz-dwa!” było coś, co poszło jej prosto w nogi.
Pewnie mówiłam do siebie, pomyślała, pospiesznie opuszczając Zakątek. Ludzie często tak robią. To zupełnie normalne, gdy się jest rozbitkiem, jestem pewna.
Zbiegła ze wzgórza. Zebrał się tam mały tłumek. Początkowo myślała, że przybyli kolejni rozbitkowie, a potem dostrzegła postać leżącą w kącie nowej chaty.
— Co wyście z nim zrobili? — krzyknęła, nie przestając biec.
Pilu odwrócił się, gdy reszta grupy cofnęła się pospiesznie w obliczu jej gniewu.
— My? Próbowałem go namówić, żeby się położył, ale nie chciał mnie słuchać! Mógłbym przysiąc, że śpi, ale nie widziałem jeszcze, żeby ktoś spał w taki sposób!
Daphne też nie. Mau miał szeroko otwarte oczy, odniosła jednak niepokojące wrażenie, że jeśli patrzą one na plażę, to na pewno nie na tę. Jego ręce i nogi podrygiwały, jak gdyby chciały się poruszać, ale nie mogły.
Klęknęła przy nim i przyłożyła ucho do klatki piersiowej. Nie musiała tak blisko. Serce waliło, jakby próbowało się wyrwać na wolność.
Pilu podszedł bliżej i szepnął:
— Mieliśmy kłopoty!
Dał jej do zrozumienia, że to nie on je spowodował, zdecydowanie nie on, i że jest przeciwko jakimkolwiek kłopotom, zwłaszcza tym w zasięgu ręki. Odkąd usłyszał piosenkę o Migoczu, Daphne wzbudzała w nim pewien niepokój. Była kobietą o wielkiej mocy.
— Jakie kłopoty? — zapytała, rozglądając się. Nie musiała jednak czekać na odpowiedź, bo Ataba stał nieopodal z dzikim wyrazem twarzy. Najwyraźniej doszło do „sprzeczania”, jak by to ujął kucharz w domu.
Starzec odwrócił się i spojrzał na nią z miną klepniętego tyłka (znowu kucharz), a potem prychnął i zwrócił twarz w stronę laguny.
W tym momencie woda się wybrzuszyła i ukazał się ociekający wodą Milo, który dźwigał na barku kamień bogów, krocząc po pochyłym białym dnie.
— Chcę wiedzieć, co się tutaj dzieje! — zawołała Daphne. Zignorowano ją. Wszyscy wpatrywali się w nadchodzącego Milo.
— Mówiłem wam! Zabraniam wynosić je na brzeg! — ryknął Ataba. — Jestem kapłanem Wody!
Milo rzucił mu przeciągłe spojrzenie i nie zatrzymał się — jego mięśnie poruszały się pod skórą jak naoliwione orzechy kokosowe. Daphne słyszała chrzęst piasku pod jego stopami, gdy brnął do kotwic bogów i z jękiem zrzucił ciężar. Kamień zapadł się lekko w piasku.