Coś srebrzystego i bardzo szybkiego przemknęło obok i zniknęło za słupem, potem jeszcze jedno i następne.
Chyba ryba albo coś w rodzaju ryby. Znajdował się więc pod wodą. Pod wodą, a nad nim fale…
Był w mrocznej toni.
— Locaha! — zawołał.
Witaj, Mau, rozległ się głos Locahy.
— Ja nie umarłem! To nie w porządku!
W porządku? Nie jestem pewien, czy wiem, co to znaczy, Mau. Poza tym już prawie nie żyjesz. Na pewno jesteś bardziej martwy niż żywy i z każdą chwilą umierasz coraz bardziej.
Mau próbował biec szybciej, ale już teraz biegł szybciej niż kiedykolwiek wcześniej.
— Nie jestem zmęczony! Mogę tak biec bez końca! To jest jakaś sztuczka, prawda? Ale nawet przy sztuczkach muszą obowiązywać jakieś zasady!
Zgadzam się, rzekł Locaha. I to jest sztuczka.
— Czy to aby bezpieczne? — chciała się upewnić Daphne. Leżała na macie obok Mau, który wciąż wydawał się bezwładny oprócz drgających nóg. — Uda się, prawda? — Starała się powstrzymać drżenie głosu, ale co innego być odważną albo odważną i zdecydowaną, kiedy to tylko tak naprawdę spontaniczny pomysł — a zupełnie inna para kaloszy, kiedy się widzi kątem oka panią Bulgot zajętą przygotowaniami.
— Uda się — uspokajała ją Cahle.
— Jest pani pewna? — dopytywała się Daphne. Och, zabrzmiało to tak płaczliwie. Było jej za siebie wstyd.
Cahle posłała jej lekki uśmiech i podeszła do pani Bulgot, która kucała przy ognisku. Kosze z wysuszonym… czymś ściągnięto z miejsca, gdzie wisiały w jednej z chat, i Daphne znała zasadę: im silniejsze i bardziej niebezpieczne, tym wyżej. To coś wisiało praktycznie pod samym dachem.
Kiedy Cahle przemówiła do pani Bulgot, zachowując się jak uczennica wobec szanowanej nauczycielki, staruszka przestała wąchać coś, co wyglądało jak zakurzone strączki, i spojrzała w stronę Daphne. Nie uśmiechnęła się ani nie pomachała do niej. To była pani Bulgot przy pracy. Bąknęła coś kącikiem ust i wrzuciła wszystkie strączki do małego trójnożnego kotła.
Cahle wróciła.
— Mówi, że nie jest pewne, czy bezpieczne. Bezpieczne nie pewne. Albo chcesz, albo nie.
Tonęłam, a on mnie uratował, pomyślała Daphne. Po co zadałam to głupie pytanie?
— Postarajcie się, żeby było pewne — powiedziała. — Naprawdę pewne. — Na drugim końcu pokoju pani Bulgot uśmiechnęła się szeroko. — Mogę zadać jeszcze jedno pytanie? Jak już będę… no wiecie, tam, co mam robić? Mam coś mówić?
Odpowiedź brzmiała:
— Rób, co należy. Mów, co trzeba.
I tyle. Pani Bulgot nie wdawała się w długie wyjaśnienia. Kiedy staruszka przykuśtykała z połówką muszli ostrygi, Cahle poinstruowała Daphne:
— Musisz wylizać to, co jest w muszli, i położyć się. Kiedy kropla wody spadnie ci na twarz… obudzisz się.
Pani Bulgot ostrożnie położyła muszlę na dłoni Daphne i wygłosiła bardzo krótką mowę.
— Mówi, że wrócisz, bo masz bardzo dobre zęby — pospieszyła z wyjaśnieniem Cahle.
Daphne spojrzała na muszlę. Po wewnętrznej stronie była matowobiała i pusta prócz dwóch zielonożółtych plamek. Po tylu zabiegach nie wyglądało to zbyt imponująco. Zbliżyła ją do ust i spojrzała na Cahle. Kobieta zanurzyła rękę w tykwie z wodą i teraz trzymała ją wysoko nad matą Daphne. Patrzyła w dół. Z kroplą wody lśniącą na czubku palca.
— Teraz — rozkazała.
Daphne wylizała muszlę (nie miało to żadnego smaku) i pozwoliła sobie opaść na matę.
I wtedy nastąpiła chwila grozy. Gdy jej głowa dotknęła maty, kropla wody zaczęła już spadać.
Próbowała krzyknąć: „Będę mieć za mało cza…”
Zapadła ciemność i gdzieś wysoko nad nią rozległ się huk fal.
Mau biegł dalej, leczgłos Locahy wciąż brzmiał bardzo blisko.
Zaczynasz słabnąć, Mau? Czy twoje nogi nie domagają się odpoczynku?
— Nie! — zawołał Mau. — Ale… zasady. Powiedz mi o nich.
Och, Mau… Przyznałem tylko, że pewne zasady obowiązują. To nie znaczy, że muszę ci je wyjawiać.
— Ale musisz mnie złapać, tak?
Twoje przypuszczenie jest słuszne, rzekł Locaha.
— Czyli co?
Zgadłeś. Na pewno się nie zmęczyłeś?
— Na pewno!
Siła wręcz wpływała do nóg Mau. Nigdy nie czuł w sobie tyle życia. Mijane słupy przesuwały się teraz szybciej. Wyprzedzał ryby, które rozpierzchały się w panice, pozostawiając za sobą srebrzyste smugi. Zajaśniało też jakieś światło na ciemnym horyzoncie. W oddali majaczyły budynki, białe budynki wielkie jak te w Port Mercia, o których opowiadał mu Pilu. Co one tu robiły?
Pod stopami zauważył coś białego. Spojrzał w dół i o mało się nie potknął. Biegł po białych kamiennych blokach. Były rozmazane przy takiej prędkości, lecz on nie śmiał zwolnić, choć zdawało się, że mają idealny rozmiar, by być kotwicami bogów.
Wspaniale, po prostu wspaniale, odezwał się znowu Locaha. Mau, nie przyszło ci do głowy, żeby się zastanowić, czy biegniesz we właściwym kierunku?
Słowa te wypowiedziały dwa głosy i teraz chwyciły go czyjeś ręce.
— Tędy! — wrzasnęła mu prosto do ucha Daphne, ciągnąc go w przeciwnym kierunku. — Dlaczego mnie nie słyszałeś?
— Ale… — zaczął Mau, próbując się obejrzeć na białe budynki. Unosiła się nad nimi jakby smuga dymu… a może to tylko kępa wodorostów poruszających się z prądem… albo płaszczka sunąca w ich kierunku.
— Powiedziałam tędy! Chcesz wiecznie umierać? Biegnij! Biegnij!
Ale gdzie podziała się szybkość jego nóg?Teraz rzeczywiście czuł, jakby biegł w wodzie, w prawdziwej wodzie. Spojrzał na Daphne, która praktycznie wlokła go za sobą.
— Skąd się tu wzięłaś?
— Podobno umarłam… możesz z łaski swojej spróbować dotrzymać mi kroku? I pod żadnym pozorem nie odwracaj się!
— Czemu nie?
— Bo ja właśnie to zrobiłam! Biegnij szybciej!
— Naprawdę umarłaś?
— Tak, ale wkrótce ma mi się polepszyć. No już, pani Bulgot! Kropla już spadała!
Zapadła cisza jak po uderzeniu młota z piór, który zostawiał wgłębienia w kształcie szumu morza.
Przestali biec, nie dlatego że tak postanowili, ale dlatego że musieli. Stopy Mau wisiały bezużytecznie nad ziemią. Powietrze poszarzało.
— Podążamy śladami Locahy — powiedział. — Rozpostarł nad nami swoje skrzydła.
Słowa pochwyciły język Daphne. Pierwszy raz usłyszała je zaledwie kilka tygodni wcześniej, na pogrzebie Scatterlinga, chłopca okrętowego, który zginął podczas buntu. Miał rude włosy, piegi i nie przepadała za nim, płakała jednak, kiedy owinięte w żagiel ciało zniknęło pod falami. Kapitan Roberts był członkiem bractwa, które uznawało Ewangelię Świętej Marii Magdaleny za, cóż, ewangelię{Daphne by}. Nigdy nie słyszała, żeby ten fragment czytano w kościele Świętej Trójcy, zachowała go jednak w pamięci i teraz wrócił, głośny jak okrzyk wojenny: