Dłonie razem. Oczy zamknięte? Jakże łatwo zrobić coś nie tak…
Wiadomość przyszła natychmiast.
— Nie włożyłaś dzidy do dłoni Migoczka — usłyszała w głowie własny głos, zanim jeszcze miała czas pomyśleć, od czego zacząć. O rany, ktokolwiek to jest, wie, że wciąż nazywam go w myślach Migoczkiem.
— Jesteś jakimś pogańskim bóstwem? — zapytała. — Myślałam o tym, no i bóstwa czasem rozmawiają, z ludźmi, a wydaje mi się, że tutaj tych bogów jest całkiem sporo. Chcę tylko wiedzieć, czy pojawią się jakieś grzmoty i błyskawice, bo tego strasznie nie lubię. Chyba że zwariowałam i słyszę głosy. Chociaż odrzuciłam tę hipotezę, bo ludzie, którzy naprawdę zwariowali, chyba nie uważają się za wariatów, tak więc jeśli się zastanawiam, czy oszalałam, to znaczy, że nie. Proszę mi tylko powiedzieć, z łaski swojej, z kim rozmawiam.
Czekała.
— Aha, przepraszam za słowo „pogański” — dodała.
Odpowiedź wciąż nie nadchodziła. Nie wiedziała, czy powinna poczuć ulgę, i zamiast tego postanowiła się poczuć lekko urażona. Odkaszlnęła.
— No dobrze. Niech i tak będzie — powiedziała, wstając. — Przynajmniej spróbowałam. Przepraszam, że zajmowałam czas.
Odwróciła się, żeby wyjść z chaty.
— My wzięłybyśmy noworodka i zacisnęły jego rączkę wokół dzidy, żeby wyrósł na wielkiego wojownika i zabijał dzieci innych kobiet — rzekł głos. — My tak robiłyśmy. Tak kazał klan, tak kazali kapłani, tak kazali bogowie. A potem zjawiasz się ty i co ty wiesz o naszych zwyczajach? — ciągnął dalej głos. — I tak pierwszą rzeczą, której dotyka, jest ciepło matki, a ty mu śpiewasz piosenkę o gwiazdach!
Czyżby wpadła w kłopoty?
— Słuchajcie, bardzo przepraszam za tę piosenkę o migoczących… — zaczęła.
— To była dobra piosenka dla dziecka — przerwał jej głos. — Zaczynała się od pytania.
Robiło się coraz dziwniej.
— No to zrobiłam coś nie tak czy nie?
— Jak to się dzieje, że nas słyszysz? Rozwiewa nas wiatr i nasze głosy są słabe, lecz ty, choć ze spodniowców, usłyszałaś nas mimo wszystko! Jak?
Czyżbym nasłuchiwała? — zastanawiała się Daphne. Może nigdy nie przestała nasłuchiwać po tych wszystkich dniach spędzonych w kościele po śmierci matki, kiedy to odmówiła każdą znaną modlitwę i czekała na choćby szept w odpowiedzi. Nie spodziewała się przeprosin. Nie prosiła o to, żeby czas się cofnął. Chciała tylko wyjaśnienia, które byłoby lepsze od „tak chciał Bóg”, co było dorosłą wersją „dlatego”.
Wydawało jej się wtedy, kiedy o tym rozmyślała w swoim chłodnym pokoju, że to, co się wydarzyło, w dużej mierze przypominało cud. Ostatecznie szalała wtedy straszna burza i cudem byłoby, gdyby konia nie trafił piorun i lekarz zdołał do nich dotrzeć, prawda? Tak powiedzieliby ludzie. Cóż, podczas tej ciemnej, deszczowej, huczącej nocy piorunowi udało się trafić całkiem drobnego konia pośród tych wszystkich bujających się drzew. Czy to też nie wyglądało na cud? Niemal dokładnie ten sam kształt, prawda? W każdym razie czy nie nazywa się czegoś takiego „opatrznością Bożą”?
Była bardzo uprzejma, kiedy zadawała to pytanie arcybiskupowi, i jej zdaniem babka postąpiła niedorzecznie, wrzeszcząc jak pawian i wyciągając ją z katedry za ucho.
Wciąż jednak czekała na głos, szept, słowo, które pozwoliłoby jej dopatrzeć się w tym wszystkim sensu. Chciała, żeby to wszystko… się wyjaśniło.
Spojrzała do góry na ponury dach chaty.
— Usłyszałam was, bo nasłuchiwałam.
— W takim razie posłuchaj nas, dziewczyno słysząca tych, którzy nie mają głosów.
— A wy jesteście…?
— Pramatkami.
— Nigdy nie słyszałam o Pramatkach!
— A myślisz, że skąd się wzięli mali Praojcowie? Każdy mężczyzna ma matkę, tak jak każda matka. Wydałyśmy na świat malutkich Praojców, poiłyśmy ich mlekiem, wycierałyśmy im pupy i całowałyśmy ich łzy. Nauczyłyśmy ich jeść, pokazałyśmy, które rośliny są bezpieczne, żeby wyrośli dorodni. Nauczyłyśmy ich dziecięcych piosenek, w których kryją się nauki. A potem oddałyśmy mężczyznom, którzy nauczyli ich zabijać synów innych kobiet. Tych, którym wychodziło to najlepiej, zasuszono w piasku i zabrano do jaskini. My wróciłyśmy do mrocznej toni, ale cząstka nas pozostaje tutaj, w tym miejscu, gdzie się urodziłyśmy i gdzie rodziłyśmy i często umierałyśmy.
— Praojcowie ciągle krzyczą na Mau!
— Są echem w jaskini. Raz za razem przypominają sobie okrzyki wojenne z młodości, jak gadające ptaki. Nie są źli. Kochałyśmy ich, jako synów, mężów i ojców, ale starcy często mają mętlik w głowie, a martwi nie zauważają, jak kręci się Ziemia. Ziemia musi się kręcić. Powiedz Mau, że musi przetoczyć kamień.
I odeszły. Czuła, jak wyślizgują się z jej myśli.
To, pomyślała Daphne, było niemożliwe. A zaraz potem pomyślała: W każdym razie do tej pory. Istniały naprawdę i wciąż tu są. Czułam ich obecność, kiedy rodził się Migocz, jak gdyby Zakątek ożył i cały był po mojej stronie. Może niektóre głosy są tak stare, że wszyscy je rozumieją.
Powoli wracało światło, początkowo szare jak sam świt. Daphne usłyszała w pobliżu jakiś cichy dźwięk, rozejrzała się i zauważyła stojącą w drzwiach chaty dziewczynkę, która wpatrywała się w nią z przerażeniem. Nie pamiętała imienia tej dziewczynki, bo na wyspie pojawiła się zaledwie przed kilkoma dniami, i zamierzała ją zganić, kiedy przypomniała sobie, że chociaż dziewczynka przypłynęła z kilkoma innymi osobami, żadna z nich nie należała do jej rodziny. A ona chciała na nią nakrzyczeć.
Poruszając się bardzo ostrożnie, przykucnęła i wyciągnęła ręce. Mała wyglądała, jakby od ucieczki dzieliło ją jedno uderzenie serca.
— Jak masz na imię?
Dziewczynka wbiła wzrok w swoje stopy i wyszeptała coś, co zabrzmiało jak „Blibi”.
— Ładne imię — powiedziała Daphne i łagodnie przyciągnęła dziecko do siebie. Gdy drobnym ciałkiem zaczął wstrząsać szloch, zanotowała w pamięci coś, co musi powiedzieć Cahle. Ludzie zjawiali się teraz codziennie i ci, którzy potrzebowali opieki, opiekowali się innymi. Nie było to nic strasznego, ale choć wszyscy mieli co jeść i gdzie spać, były jeszcze inne rzeczy, nie mniej ważne, które schodziły na dalszy plan, kiedy wszyscy byli zajęci.
— Znasz się na gotowaniu, Blibi? — zapytała. Nastąpiło coś w rodzaju stłumionego przytaknięcia. — Świetnie! A widzisz tego chłopaka, co śpi na macie? — Kolejne przytaknięcie. — Świetnie. Świetnie. Chcę, żebyś go przypilnowała. Zachorował. Mięso w garnku będzie gotowe, kiedy słońce wzejdzie na szerokość dłoni nad drzewa. Idę popatrzeć na kamień. Powiedz mu, że musi jeść. Aha, i ty też musisz jeść.
Jak ja skończę? — zastanawiała się, pośpiesznie opuszczając Zakątek. Spałam w tym samym pokoju co młody mężczyzna bez oficjalnej przyzwoitki (czy pani Bulgot się liczy?), warzę piwo, chodzę praktycznie naga i pozwalam bogom mówić moimi ustami, jak wyrocznia delfińska w starożytnej Grecji, chociaż głosów Pramatek prawdopodobnie nie można uznać za bogów, a tak w ogóle to była wyrocznia delficka. No i ściśle mówiąc, ja go przecież tylko pielęgnowałam, więc prawdopodobnie było to dopuszczalne…
Przerwała i rozejrzała się. Kogo to obchodzi? Na tej wyspie guzik to kogokolwiek obchodziło. Kogo więc przeprasza? Po co te usprawiedliwienia?
„Przetoczyć kamień?” Dlaczego wszyscy chcą, żeby on ciągle coś robił? Słyszała o tym kamieniu. Znajdował się w małej dolince na zboczu góry, gdzie nie wolno się zapuszczać kobietom.