Nie było powodu, żeby wybierać się tam od razu, Daphne była jednak wściekła na wszystkich, a oprócz tego chciała pobyć na świeżym powietrzu i zrobić coś na przekór. Za tym kamieniem pewnie kryły się szkielety, ale co z tego? Wielu jej przodków spoczywało w krypcie kościoła i jakoś nigdy nie próbowali się stamtąd wydostać i nigdy z nikim nie rozmawiali. Babka miałaby coś do powiedzenia na ten temat, gdyby tak się stało! Poza tym był środek dnia, a oni na pewno wychodzą w nocy — tylko że oczywiście czystym przesądem byłoby wierzyć, że w ogóle wychodzą.
Ruszyła w drogę. W górę prowadziła wyraźna ścieżka. Las nie był zbyt wielki, jak słyszała, a ścieżka wiodła przez sam jego środek. Nie było tam tygrysów ludojadów, olbrzymich goryli, dzikich prehistorycznych jaszczurów… tak naprawdę nie był zbyt interesujący. Ale cechą lasów, które mają tylko kilka kilometrów kwadratowych powierzchni, jest to, że kiedy są wciśnięte między przecinające się dolinki i każda rosnąca roślina walczy z każdą inną żywą rośliną o każdy nędzny skrawek słońca i kiedy widzi się najwyżej na odległość kilku metrów w każdym kierunku, i nie można ustalić po odgłosach morza, gdzie się jest, bo odgłosy morza są zbyt ciche, a zresztą dobiegają zewsząd dookoła, wtedy las nie tylko wydaje się ogromny, ale też zdaje się cały czas rosnąć. Wtedy zaczynamy wierzyć, że nienawidzi nas tak bardzo jak my jego.
Podążanie szlakiem nie miało sensu, bo bardzo szybko zamienił się w setkę ścieżek, które co chwilę się rozwidlały i znowu schodziły. W zaroślach coś szeleściło i czasem stworzenia najprawdopodobniej dużo większe od świń uciekały galopem szlakami, których ona nie widziała. Owady dookoła robiły zum i bzz, ale nie były tak straszne jak wielkie pająki, które plotły pajęczyny w poprzek ścieżek i wisiały tam, większe od dłoni i ziejące wściekłością. Daphne przeczytała w jednej z książek o wyspach Wielkiego Południowego Oceanu Pelagialnego, że „prócz nielicznych przykrych wyjątków pająk im większy i bardziej przerażający, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że jest jadowity”. Widziała owe Przykre Wyjątki wszędzie i była przekonana, że niektóre z nich ostrzą sobie na nią zęby.
…i nagle zajaśniało przed nią światło dnia. Pobiegłaby ku niemu, ale zauważyła — szczęście jej nie dopisało — Przykry Wyjątek wykorzystujący sieć jako trampolinę i musiała ominąć go bardzo ostrożnie. Dobrze się stało, bo choć koniec ścieżki oferował ogromne ilości otwartej przestrzeni, panował tam absolutny niedobór miejsca dla stóp. Za małą polaną, na tyle dużą, by mogły tam usiąść i obserwować świat dwie osoby, zaczynało się urwisko opadające aż do morza. Nie był to całkowicie urwisty spadek, bo zanim wpadłoby się do wody, najpierw odbiłoby się kilka razy od wystających skał.
Daphne skorzystała z okazji, żeby wziąć kilka wdechów niezawierających muszek. Miło byłoby zobaczyć jakiś żagiel na horyzoncie. Co więcej, uznała, że byłoby to narracyjnie pożądane. Przynajmniej mogła się jednak zorientować, że dzień zbliża się ku końcowi. Nie bała się specjalnie duchów innych ludzi, ale nie uśmiechał jej się wieczorny spacer przez las.
A powrót nie powinien chyba być zbyt trudny. Musiała tylko podążać ścieżką opadającą w dół za każdym razem, kiedy się na taką natknie. Co prawda wybór ścieżki wiodącej do góry przy każdej okazji, a przynajmniej każdej wznoszącej się ścieżki niezablokowanej przez Przykry Wyjątek o szczególnie perfidnej powierzchowności, zupełnie się nie sprawdził, lecz logika musiała w końcu zatriumfować.
W pewnym sensie tak się stało. Po zmianie ścieżki wyszła na niewielką dolinkę tuloną w ramionach góry i tam ujrzała przed sobą ów słynny kamień. To nie mogło być nic innego.
Gdzieniegdzie w dolince rosły drzewa, ale wyglądały żałośnie, na wpół uschnięte. Ziemia pod nimi pokryta była ptasimi odchodami.
W niewielkiej odległości od głazu ustawiono na trójnogu z trzech dużych kamieni wielką misę, również z jakiegoś kamienia. Zajrzała do niej z pewną nieśmiałością, ponieważ, mówiąc wprost, był to ten rodzaj wielkiej kamiennej misy, w której można by się spodziewać kilku czaszek. Coś w jej mózgu szepnęło: Złowieszczo wyglądająca dolina + na wpół uschnięte drzewa + złowrogie wrota = czaszki w misie, być może nadziane na dzidy. Poczuła jednak, że samo przysłuchiwanie się tej myśli jest nie fair wobec Mau, Cahle i całej reszty. Ludzkie czaszki nigdy nie pojawiły się podczas codziennych rozmów. Co ważniejsze, nigdy nie pojawiły się w obiadowym menu.
Z misy unosił się mdły, kwaśny zapach szatańskiego napoju. Był zwietrzały, ale nawet w czasach swej świeżości nie mógł być zbyt dobry. Straszne było przyznać się do tego, ale warzenie piwa naprawdę szło jej wyśmienicie. Wszyscy tak twierdzili. Ma do tego smykałkę, powiedziała Cahle, a przynajmniej częściowo powiedziała, a częściowo pokazała na migi. Dodała, że umiejętność warzenia tak doskonałego piwa oznacza, iż uda jej się znaleźć bardzo dobrego męża. Jej zamążpójście wciąż wydawało się ważnym tematem rozmów w Zakątku. Zupełnie jakby znalazła się w powieści Jane Austen, tylko że z dużo bardziej skąpo ubranymi bohaterami.
Było tu wietrznie i zimniej niż w niższych partiach wyspy. Wolałaby tutaj nie nocować.
No dobra, czas powiedzieć, co się ma do powiedzenia.
Dziarskim krokiem podeszła do głazu, wzięła się pod boki i zawołała:
— Hej, wy, słuchajcie no! Co nieco wiem o przodkach! Mam mnóstwo przodków! Jednym z nich był król, więc wy możecie się przy nim schować! Jestem tu w sprawie Mau! Stara się, jak może, a wy tylko wydajecie mu rozkazy! Robi cudowne rzeczy, otarł się o śmierć, a wy nawet mu nie podziękujecie! Tak się należy zachowywać?
No, tak się zachowują twoi przodkowie, podpowiedziało jej sumienie. Co powiesz o tym, w jaki sposób gapią się na ciebie z portretów w Długiej Galerii? Co powiesz o tym, że twój ojciec wydaje tyle pieniędzy na dom tylko dlatego, że wybudował go jego prapraprapradziadek? Właśnie, co powiesz o swoim ojcu?
— Wiem, co się dzieje z ludźmi, których się zastrasza — krzyknęła jeszcze głośniej. — W końcu zaczynają myśleć, że są do niczego! Nieważne, że pracują tak ciężko, że zasypiają przy biurku, to ciągle za mało! Tracą pewność siebie, robią się nerwowi i podejmują złe decyzje, a to prowadzi do dalszego zastraszania, bo, widzicie, despota nigdy nie zmieni swojego zachowania, choćby nie wiem co się działo, a mój… a osoba, która jest tyranizowana, zrobi wszystko, żeby to się skończyło, ale to się nigdy nie kończy! Nie zamierzam tego dłużej tolerować, rozumiecie? Jeśli natychmiast się nie poprawicie, będą kłopoty, rozumiecie?
Krzyczę do skały, pomyślała, gdy jej głos odbił się echem od góry. Czego od niej oczekuję? Że mi odpowie?
— Czy ktoś mnie słucha? — wrzasnęła i pomyślała: Co zrobię, jeśli ktoś mi odpowie „tak”? A skoro już o tym mowa, co zrobię, jeśli powie „nie”?
Nic się nie stało, co można było uznać za obraźliwe, zważywszy na to, ile zadała sobie trudu, by się tu dostać.
Właśnie spotkał mnie afront ze strony jaskini pełnej martwych starców.
Ktoś za nią stał. Ktoś, kogo nadejścia nie słyszała. Ale była zła na różne rzeczy, a w tej chwili przede wszystkim była zła na siebie za to, że krzyczała do skały, i cokolwiek za nią stało, mogło się spodziewać paru ostrych słów.
— Jeden z moich przodków brał udział w Wojnie Dwóch Róż — obwieściła wyniośle, nie oglądając się za siebie — i podczas tej wojny trzeba było nosić czerwoną albo białą różę, żeby pokazać, po której jest się stronie, ale on był bardzo przywiązany do różowej odmiany zwanej Lady Lawinia, którą wciąż hodujemy w domu, skończyło się więc na tym, że walczył jednocześnie z jedną i drugą stroną. Przeżył, bo wszyscy sądzili, że zabicie szaleńca przynosi pecha. I tyle musicie wiedzieć o mojej rodzinie: może i jesteśmy uparci jak osły i głupi, ale potrafimy walczyć. — Odwróciła się. — Nie waż mi się zakradać… O!