Rozległo się pnap. Wpatrywał się w nią pantalonowiec z wyrazem oburzenia na dziobie. Nie to jednak najbardziej rzucało się w oczy. Nie był sam. Było ich co najmniej pięćdziesiąt i nadlatywały kolejne. Zrobiło się głośno, bo te pokraczne ptaszyska charakteryzowała aerodynamika cegły i próbując wylądować blisko Daphne, dekoncentrowały się i w większości przypadków rozbijały na innych pantalonowcach w obłokach piór i wśród wściekłego kłapania dziobami: Pnap! Pnap!
Było trochę jak podczas śnieżycy. Na początku w głowie mamy tylko gry i zabawy, wokół nas roztacza się zimowa kraina jak z bajki i wydaje nam się, że skoro śnieg jest miękki, to i nieszkodliwy. A potem uświadamiamy sobie, że nie widzimy już ścieżki, robi się ciemno, a śnieg przysłania niebo…
Jeden z wielkich ptaków w wyniku czystego zbiegu okoliczności wylądował na głowie Daphne i szponami jak ręce starców szukał oparcia. Wrzasnęła na niego i udało jej się go przepłoszyć. Ptaszyska wciąż jednak ją otaczały, przepychając się i kłapiąc na siebie dziobami. Z trudem zbierała myśli w tej burzy hałasu, smrodu i piór, najwyraźniej jednak ptaki nie zamierzały jej atakować. Chciały po prostu być tam, gdzie ona, gdziekolwiek to było.
O tak, ten smród. Nic nie śmierdziało gorzej niż mnóstwo pantalonowców z bliska. Pomijając wydzielany przez nie typowy intensywny ptasi odór, nie ma chyba drugiej żywej istoty, której tak paskudnie cuchnie oddech. Czuła, jak ten swąd trze o jej skórę niczym szczotka do szorowania. I cały czas kłapały dziobami, przy czym każdy starał się kłapać głośniej od pozostałych, toteż prawie nie słyszała okrzyku wybawcy.
— Pokaż gacie! Kiedyś byłem pijaczyną, teraz jestem łajdaczyną!
Ptaki wpadły w popłoch. Nie znosiły papugi tak bardzo jak ona ich. A kiedy pantalonowiec chce się szybko ulotnić, stara się pozbyć wszystkiego, czego nie potrzebuje w podróży.
Daphne kucnęła i splotła ręce nad głową, gdy lunął deszcz kości i rybich odpadków. Chyba najgorszy był hałas, ale kiedy się nad tym zastanowić, wszystko było najgorsze.
Obok niej przemknął w podskokach złocistobrązowy kształt z kokosami w dłoniach. Kopniakami torował sobie drogę wśród panikujących ptaków, aż dobrnął do wielkiej kamiennej misy pełnej pantalonowców jak kwiaty w wazonie. Uniósł łupiny wysoko nad misę i jednym energicznym ruchem roztrzaskał jedną o drugą.
Wylało się piwo, nasycając powietrze swoim aromatem. W jednej chwili dzioby ptaków zwróciły się ku misie, podążając za piwem jak wskazówka kompasu za północą. Daphne natychmiast została zapomniana.
— Chciałabym umrzeć — oświadczyła ogólnie światu, wyciągając z włosów kości. — Nie, chciałabym zażyć przyjemnej, ciepłej kąpieli z prawdziwym mydłem i ręcznikami. A potem chciałabym się wykąpać raz jeszcze, tej głowie przydałyby się dwa mycia. A potem chciałabym umrzeć. Myślę, że to najgorsza rzecz… — przerwała, ponieważ było jednak coś gorszego, i zawsze będzie, dokończyła więc: — …druga najgorsza rzecz, jaka mi się kiedykolwiek przytrafiła.
Mau przykucnął obok.
— Zakątek Mężczyzn — powiedział, uśmiechając się szeroko.
— Na to wygląda — odburknęła Daphne. Wbijała spojrzenie w Mau. — Skąd się tu wziąłeś?
Czoło Mau zmarszczyło się i Daphne wiedziała już, że z tym pytaniem nie pójdzie jej łatwo. Wypracowali własny język, dzięki pomocy Pilu i Cahle funkcjonujący całkiem sprawnie, ale dotyczył prostych, codziennych spraw, a „Skąd się tu wziąłeś” było zbyt skomplikowane, bo prócz jednego, zadawało też drugie pytanie. Zauważyła, że Mau próbuje się z nim uporać.
— Hm, wziąłem się stąd, że kiedyś moja mama i mój tata… — zaczął, ale nie tego się spodziewała.
— Chodzi mi o teraz! — krzyknęła głośno. Kiedy zastanawiał się nad tym, usłyszała kilka głuchych odgłosów. To pantalonowce padały jak starsze panie, które w Boże Narodzenie wysączyły za dużo sherry. Daphne pomyślała, że może otruły się piwem, bo ani ona, ani Mau nie odśpiewali pieśni, ale miała co do tego wątpliwości. Widziała, jak jedno z tych ptaszysk zżarło całego martwego kraba, który przez wiele dni prażył się na słońcu. Poza tym, kiedy tak leżały, drżałyim dzioby i ptaszyska wydawały pełne zadowolenia kłapania. Kiedy padały, ich miejsce przy misie zajmowały następne.
— Mała dziewczynka powiedziała mi, że wspominałaś o jakimś kamieniu — wyjaśnił Mau. — A potem musiałem zjeść miskę wołowiny. Nalegała. A potem jak najszybciej przypędziłem tutaj, z tym że ona nie biega szybko. — Wskazał ręką. Blibi nadchodziła doliną, stawiając ostrożnie kroki, żeby nie nadepnąć żadnego z chrapiących ptaków.
Siedzieli i czekali na nią, unikając nawzajem swych spojrzeń. W końcu odezwał się Mau:
— Hm, działa to tak, że ptaki wypijają piwo, ale duch piwa ulatuje do Praojców. Tak mówili kiedyś kapłani.
— U nas jest opłatek i wino — powiedziała i zaraz pomyślała, Ojej, tego nie będę próbowała wyjaśniać. Oni mają tutaj kanibali. Sprawy mogłyby się… skomplikować.
— Chociaż nie sądzę, żeby to była prawda — wyznał Mau.
Daphne pokiwała głową i znowu się zamyśliła.
— Może czasem coś jest prawdą, ale nie do końca? — zasugerowała.
— Nie. Tak mówią ludzie, kiedy chcą wierzyć w kłamstwa — stwierdził kategorycznie Mau. — I zwykle wierzą.
Nastąpiła kolejna chwila ciszy zakłócana jedynie przez papugę. Jako że jej śmiertelnych wrogów unieruchomił szatański napój, sfrunęła i pracowicie ściągała im pantalony, co oznaczało bardzo staranne i skrupulatne wyrywanie im z łap wszystkich białych piór przy wtórze radosnych, acz szczęśliwie stłumionych papuzich odgłosów.
— Wyglądają bardzo… różowo — stwierdziła Daphne, ciesząc się, że jest coś w miarę niewinnego, o czym mogą rozmawiać.
— Pamiętasz… jak biegłaś? — zapytał po chwili Mau.
— Tak. Trochę. Pamiętam rybę.
— Srebrną rybę? Długą i cienką?
— Jak węgorz, tak! — potwierdziła Daphne.
Pióra unosiły się w małych kępkach nad doliną.
— A więc to się działo naprawdę?
— Chyba tak.
— Ale to był sen czy to się działo naprawdę?
— Pani Bulgot odpowiada „tak” — powiedziała Daphne.
— Zaraz, kim jest pani… Bulgot?
— Ta bardzo stara kobieta.
— Masz na myśli Mar-isgala-egisaga-gol?
— Pewnie tak.
— I odpowiada „tak” na co?
— Na twoje pytanie. Chyba rozumie przez to, że nie jest ono właściwe. Słuchaj, czy Locaha rozmawia z tobą?
— Tak!
— Naprawdę?
— Tak!
— W głowie? Jak w snach?
— Tak, ale poznaję różnicę! — powiedział Mau.
— To dobrze, bo ze mną rozmawiają Pramatki.
— Kim są Pramatki?
Blibi, jeśli rzeczywiście tak miała na imię, dołączyła do nich na długo przedtem, zanim Daphne przestała mówić, a Mau przestał rozumieć. Usiadła u ich stóp i bawiła się piórami pantalonowców.
Mau podniósł jedno pióro i zakręcił nim w palcach.
— Nie lubią w takim razie wojowników.