Выбрать главу

— Nie lubią, jak giną ludzie. Podobnie jak ty.

— Słyszałaś o Najeźdźcach? — zapytał Mau, odgarniając z twarzy piórko.

— Oczywiście. Wszyscy o nich mówią. Mają wspaniałe łodzie wojenne i wywieszają na burtach czaszki swoich wrogów. Aha, a za wrogów uważają wszystkich innych.

— W tej chwili mamy tu może trzydziestu ludzi. Jeszcze paru przybyło dziś rano, ale większość z trudem utrzymuje się na nogach. Przetrwali wielką falę, nie zamierzali jednak czekać na przybycie Najeźdźców.

— No przecież macie dość kanu. Nie możemy po prostu ruszyć na wschód? — Zaproponowała bez namysłu, po czym westchnęła. — Nie możemy, prawda?

— Nie. Gdybyśmy mieli więcej sprawnych ludzi i czas, żeby zgromadzić zapasy, moglibyśmy spróbować. Ale to osiemset mil otwartego oceanu.

— Słabsi by nie przeżyli. Przybyli tutaj w poszukiwaniu schronienia!

— Nazywają tę wyspę „miejscem, gdzie rodzi się słońce”, bo leży na wschodzie. Liczą na nas.

— W takim razie moglibyśmy się schować i poczekać, aż Najeźdźcy odpłyną. Pramatki powiedziały, żeby przetoczyć kamień.

Mau wbił w nią wzrok.

— I schować się wśród zmarłych? Ty też uważasz, że to dobry pomysł?

— Nie! Powinniśmy walczyć! — Zdumiało ją, jak szybko wyleciały z niej te słowa. Zostały wypchnięte przez jej przodków, przez tych wszystkich spokojnych kamiennych rycerzy w krypcie. Oni nigdy, przenigdy nie pomyśleliby, żeby się schować, nawet gdyby to było coś rozsądnego.

— W takim razie może coś wymyślę — powiedział Mau.

— Co mówią Praojcowie?

— Już ich nie słyszę. Słyszę tylko… stukanie. I bzyczenie owadów.

— Może Pramatki ich zbeształy — zasugerowała Daphne, chichocząc. — Moja babka wiecznie beształa dziadka. Wiedział wszystko, co można wiedzieć o piętnastym wieku, ale zawsze schodził na śniadanie bez zębów.

— Wypadały mu w nocy? — zapytał zaintrygowany Mau.

— Nie. Wyjmował je do czyszczenia. To były nowe zęby zrobione ze zwierzęcej kości.

— Wy, spodniowcy, potraficie dać starcowi nowe zęby? Co jeszcze mi powiesz? Że potraficie mu dać nowe oczy?

— Hmm… tak, coś w tym rodzaju.

— Dlaczego jesteście o tyle od nas mądrzejsi?

— Wcale tak nie uważam. Chodzi o to, że kiedy jest zimno przez pół roku, trzeba się po prostu nauczyć wielu rzeczy. Uważam, że nasze imperium zawdzięczamy pogodzie. Wszystko było lepsze niż perspektywa pozostania w tym deszczu. Jestem absolutnie pewna, że ludzie wyglądali przez okno, a potem w te pędy płynęli odkrywać Indie i Afrykę.

— To duże krainy?

— Ogromne — potwierdziła Daphne.

Mau westchnął i powiedział:

— Z ludźmi, którzy zostawiają kamienie.

— Z kim?

— Kotwice bogów — wyjaśnił Mau. — Teraz rozumiem Atabę. Nie sądzę, żeby wierzył w swoich bogów, ale wierzy w wiarę. Uważa też, że dawno temu przybyli tu spodniowcy — dodał, kręcąc głową. — Może przywieźli kamienie jako balast. Pewnie tak było. Popatrz na te wszystkie kamienie z pokładu Słodkiej Judy. Dla was bezużyteczne, dla nas wspaniałe narzędzia. I może ofiarowali nam metal i sprzęt, jak zabawki dzieciom, a my wyryliśmy te znaki w kamieniach, bo chcieliśmy, żeby do nas wrócili. Czy nie tak to mogło wyglądać? Nacja to mała wyspa. Maleńka.

Fenicjanie, zastanawiała się Daphne. Wyprawiali się w dalekie, bardzo dalekie podróże. Tak samo Chińczycy. A Aztekowie? Czy nawet Egipcjanie? Mówi się, że zawędrowali aż do Dalszej Australii. I kto wie, kto tu jeszcze mógł przypłynąć tysiące lat temu? Mau prawdopodobnie ma rację. Ale ma taką smutną minę.

— Cóż, może wasza wyspa jest mała — stwierdziła — ale i stara. Pramatki na pewno nie bez powodu każą ci przetoczyć kamień.

Spojrzeli na głaz, od którego w popołudniowym świetle biła złocistożółta poświata.

— Wiesz, nie pamiętam dłuższego dnia — powiedziała Daphne.

— A ja pamiętam — odparł Mau.

— Tak. Wtedy to też był długi dzień.

— Trzeba dziesięciu silnych mężczyzn, żeby ruszyć tengłaz — powiedział po chwili Mau. — Nie mamy aż tylu.

— Myślałam już o tym — oznajmiła Daphne. — Ilu by było trzeba, gdyby jednym z nich był Milo i miał drąg ze stali?

* * *

Zabrało to trochę czasu. Trzeba było oczyścić rowek w skale, trzeba też było przyciągnąć pnie drzew i ułożyć je tak, żeby kamień nie przetoczył się na ludzi. Słońce zaczynało już opadać, gdy Milo podszedł do głazu z dwumetrowym stalowym drągiem w dłoni.

Mau spoglądał posępnie na to narzędzie. Było pożyteczne i chłopak cieszył się, że je mają, ale był to przedmiot spodniowców, kolejny prezent od Słodkiej Judy. Wciąż ją pustoszyli jak termity.

Nawet kanu mają pewnego rodzaju duszę. Wszyscy o tym wiedzieli; zdarzało się, że dusza nie była dobra, i wtedy trudno było manewrować łodzią, chociaż wydawała się dobrze zbudowana. Przy odrobinie szczęścia trafiało ci się kanu z dobrą duszą, jak to, które Mau zbudował na Wyspie Chłopców — zawsze odgadywało w lot jego zamiary. Czuł, że Słodka Judy też miała dobrą duszę. Szkoda, że ją rozbierali, przykra była też myśl — po raz kolejny — że aby czegoś dokonać, są uzależnieni od spodniowców. Był niemal zawstydzony, niosąc jeden z mniejszych drągów, ale były one przydatne. Kto prócz spodniowców ma tyle metalu, że może sobie pozwolić na robienie z niego drągów? Ale te były rewelacyjne. Otwierały wszystko.

— Te wrota mogą być przeklęte — zauważył Ataba, stojąc za Mau.

— Może pan to sprawdzić?

— Nie! Ale źle robicie.

— To są moi przodkowie. Chcę poprosić ich o wskazówki. Dlaczego mieliby mnie przekląć? Dlaczego miałbym się bać ich starych kości? Dlaczego się boicie?

— Nie powinno się ruszać tego, co jest skryte w ciemności — oznajmił kapłan i westchnął. — Ale nikt mnie już nie słucha. Ludzie mówią, że rafa pełna jest białych kamieni, więc które są święte?

— Właśnie, które?

— Te trzy stare, rzecz jasna.

— Można zrobić próbę — zaproponowała Daphne bez namysłu. — Ludzie mogą zostawić rybę na nowym kamieniu i zobaczyć, czy szczęście będzie im sprzyjało. Hm, muszę opracować jakiś naukowy sposób… — przerwała, uświadomiwszy sobie, że wszyscy ją obserwują. — To byłoby nawet interesujące — dodała mało przekonująco.

— Nic z tego nie zrozumiałem — rzekł Ataba, wbijając w nią zimne spojrzenie.

— A ja tak.

Mau wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, kto to powiedział, i ujrzał wysoką, chudą postać Tom-aliego, budowniczego kanu, który przybył z dwójką nie swoich dzieci, chłopcem i dziewczynką.

— Mówcie, Tom-ali — poprosił.

— Chciałbym zapytać bogów, dlaczego moja żona i syn zginęli, a ja nie.

Przez tłum przeszedł szmer.

Mau znał tego mężczyznę. Znał wszystkich nowo przybyłych. Tak samo się poruszali — powoli. Niektórzy tylko siedzieli i wpatrywali się w morze. Spowijała ich wszystkich jakaś szarość. Dlaczego się tu znaleźliśmy? — pytały ich oczy. Dlaczego my? Czy byliśmy złymi ludźmi?

Tom-ali naprawiał teraz kanu z pomocą chłopca, dziewczynka natomiast pomagała w Zakątku. Niektóre dzieci radziły sobie lepiej niż dorośli; po wielkiej fali wystarczyło tylko znaleźć pasujące miejsce. Tom-ali powiedział jednak coś, czego wiele osób wolałoby nie usłyszeć, i najlepiej byłoby zająć im umysły czymś innym, od razu.