Ryba była smaczna. Czuł, jak ciepło wnika w jego kości. Ryb było dużo więcej, unosiły się na powierzchni wśród innych rzeczy.Dostrzegł kilka młodych kokosów, wypił więc mleko z wdzięcznością i zaczął mu wracać dobry humor. Ale zrobią miny, jak im opowie! Tak wielka fala na pewno dotarła do domu, będą więc wiedzieć, że nie kłamie.
A dom był… gdzie? Nie widział Wyspy Chłopców. Nie widział nieba. Nigdzie nie było żadnych wysp. Jeden horyzont wydawał się jednak jaśniejszy od drugiego. Gdzieś tam zachodziło słońce. Zeszłego wieczoru patrzył, jak słońce zachodzi nad Nacją. Tam musi się kierować. Zaczął wiosłować miarowo, wpatrzony w blady horyzont.
Wszędzie widział ptaki, przysiadające na wszystkim, co unosiło się na wodzie. Głównie małe zięby, świergoczące jak oszalałe, gdy przepływał obok. Niektóre nawet wzlatywały, żeby przycupnąć na kanu, przytulone do siebie, i przyglądały mu się z podszytą rozpaczą i lękiem nadzieją. Jedna nawet sfrunęła mu na głowę.
Gdy próbował wyplątać ją z włosów, usłyszał głuchy odgłos, jakby na rufie siadło coś dużo cięższego, sprawiając, że zięby się rozproszyły, a potem wróciły z furkotem, bo były zbyt zmęczone, by dolecieć gdziekolwiek indziej. Trzymały się jednak jak najdalej od nowego pasażera, bo nie był zbyt wybredny, jeśli chodzi o pożywienie.
Ten duży ptak o lśniących ciemnogranatowych piórach i białej piersi miał łapy pokryte białymi piórkami. Za to jego potężny dziób był jaskrawoczerwony i żółty.
Nazywano je ptakami Praojców i ponoć przynosiły szczęście — przynajmniej ludziom — chociaż ten akurat spowalniał łódź Mau i zjadł jedną z jego ryb. Ptaki Praojców nauczyły się nie bać ludzi; pecha przynosiło choćby ich przegonienie. Wiosłując, czuł na karku spojrzenie jego paciorkowatych oczu. Miał nadzieję, że może ten przyniesie mu szczęście. Przy odrobinie szczęścia mógł dotrzeć do domu długo przed północą.
Rozległo się erk!, gdy ptak Praojców wzbił się znowu w powietrze z kolejną gotowaną rybą Mau, wprawiając kanu w mocne kołysanie. No, przynajmniej jestem lżejszy, pomyślał chłopak. A poza tym nie potrzebuję tej ryby. Dziś wieczorem będę się opychał wieprzowiną!
Ptak usiadł ciężko na kłodzie kawałek dalej. Właściwie całkiem dużej kłodzie. Podpłynąwszy bliżej, Mau zauważył, że było to całe drzewo, nawet z korzeniami, chociaż straciło wiele gałęzi.
Zauważył, że z wody wystaje topór, zaplątany w wodorosty. Jakąś swoją cząstką wyczuł, że go tam zobaczy. Ten widok zbliżył się gwałtownie do jego oczu i przez chwilę stanowił centrum obracającego się dookoła świata.
Ptak Praojców, podrzuciwszy rybę, żeby połknąć ją w całości, poderwał się po swojemu, smętnie, jakby nie wiedział, czy naprawdę warto, i odleciał, prawie dotykając powierzchni zaśmieconej wody wielkimi, powolnymi skrzydłami.
Uwolnione od jego ciężaru drzewo zaczęło się obracać. Ale Mau już był w wodzie i chwycił rączkę zanurzającego się topora. Wciągnął powietrze, zaparł się nogami o pień i szarpnął. Och, ale był mądry wtedy, jakieś sto lat temu, gdy tak mocno wbił ostrze w drzewo, żeby pokazać następnemu chłopcu, jakim to jest siłaczem…
Powinno było mu się udać. Z ostatnim potężnym szarpnięciem topór powinien był wyjść. Tak by się stało w idealnym świecie. Ale namoczone drewno mocno trzymało.
Mau zanurkował jeszcze trzy razy i za każdym razem wypływał, kaszląc i plując morską wodą. Głęboko w nim pojawiło się pełne złości uczucie, że tak być nie powinno; to bogowie zesłali mu ten topór, był tego pewien. Zesłali mu go, bo będzie go potrzebować, miał co do tego pewność, a jednak mu się nie powiodło.
W końcu podpłynął z powrotem do kanu i chwycił wiosło, nim stracił z oczu ptaka Praojców. Nocą zawsze wracały na ląd i Mau był całkiem pewien, że na Wyspę Chłopców nie może wrócić, bo prawdopodobnie niewiele z niej zostało. Drzewo tabago miało kilkaset lat, a jego korzenie były grubsze od nadgarstka Mau. Wydawało się, że to właśnie one trzymały tę wyspę. I była wśród nich kotwica bogów. Żadna fala nie mogła ruszyć kotwicy bogów. To byłoby jak ruszenie z posad świata.
Ptak Praojców leciał dalej, machając ciężko skrzydłami. Przed nim cienka linia horyzontu stawała się coraz bardziej czerwona, tak czerwonej Mau jeszcze nigdy nie widział. Wiosłował z całych sił, starając się nie myśleć o tym, co zastanie przed sobą; a ponieważ starał się o tym nie myśleć, myśli kotłowały mu się w głowie jak rozochocone psy.
Próbował je uspokoić. Posłuchaj, Wyspa Chłopców była jedynie skalną bryłą otoczoną piaskiem, prawda? — myślał. Mogła służyć najwyżej za rybackie obozowisko albo miejsce, gdzie chłopcy starają się przeobrazić w mężczyzn. Nacja ma góry — przynajmniej jedną porządną — ma rzekę, są tam też jaskinie, całe lasy, są ludzie, którzy wiedzieli, co robić!
Naprawdę? Co takiego mogli zrobić?
Ale obraz uczty na cześć jego męskiej duszy nie przestawał falować mu w głowie. Nie chciał znieruchomieć, a Mau nie mógł znaleźć srebrnej nici, która przyciągnęłaby go ku niemu.
Coś ciemnego przesunęło się na tle zachodzącego słońca i Mau o mało się nie rozpłakał. Była to idealna wieczorna fala przetaczająca się na tle czerwonego dysku, który właśnie opadał za horyzont. Każdemu mężczyźnie na Wyspach Słońca tatuowano ten widok podczas obrzędu inicjacji i za kilka godzin jemu też mieli go wytatuować.
I chwilę potem w miejscu, gdzie przedtem była fala, jego oczom ukazała się Nacja. Wszędzie rozpoznałby zarys tej wyspy. Dzieliło go od niej może pięć mil. Da radę pokonać jeszcze pięć mil. I wkrótce ujrzy światło ognisk.
Wiosłując szybciej, wytężając wzrok, by dostrzec ciemniejszy kształt w tym dziwnym półmroku, zauważył biel morskiej piany na rafie. I zaraz, błagam, zaraz muszę zobaczyć światła ognisk!
Wyczuwał już wszystkie zapachy wyspy prócz tego jednego, którego pragnął — zapachu dymu.
I nagle pojawił się, ostra nieznaczna nuta wśród woni morza i lasu. Gdzieś płonął ogień. Nie widział go, ale tam, gdzie jest dym, są i ludzie. Oczywiście jeśli przywędrowała tutaj wielka fala, nie zostało zbyt wiele suchego drewna. Fala nie mogła narobić wielkich szkód, nie tutaj. Widział już wcześniej wielkie fale, zwykle powodowały trochę strat i niszczyły kilka kanu. No dobrze, ta fala wyglądała na naprawdę wielką, ale zawsze robią takie wrażenie, kiedy się przez ciebie przelewają! Ludzie wspięli się na górę i znieśli suche drewno. Tak, właśnie tak się stało. Na pewno tak się stało. Niepotrzebnie się martwił. Wkrótce wrócą.
No właśnie. Tak będzie.
Ale srebrna nić zniknęła. Mau mógł tworzyć w głowie te szczęśliwe obrazki, ale ginęły one w ciemności i nie prowadziła do nich żadna ścieżka.
Zrobiło się już prawie zupełnie ciemno, kiedy dopłynął do laguny. Widział liście i gałęzie, a kanu uderzyło w dużą koralową bryłę, którą fala musiała oderwać od rafy, ale od tego była rafa. Przyjmowała na siebie furię sztormów. Za rafą, wokół laguny, byli bezpieczni.
Z małym pocałunkiem sypkiego piasku kanu dotknęło plaży.
Mau wyskoczył i w ostatniej chwili przypomniał sobie o ofierze. Powinna nią być czerwona ryba za szczęśliwą podróż, a przecież nie mógł nie nazwać tej podróży szczęśliwą, choć była tak dziwna. Nie złowił czerwonej ryby, ale cóż, wciąż był chłopcem, a bogowie wiele wybaczają chłopcom. Przynajmniej pomyślał o tym. To na pewno zostanie mu policzone.