— I może czegoś, o czym lepiej nie pamiętać? Myślisz, że wielkiej fali nie było nigdy wcześniej? I ostatnim razem nie odeszła. To była fala, która nie odpłynęła. Przyniosła koniec świata.
— To tylko historia. Pamiętam, jak opowiadała mi ją mama — rzekł Mau. — Wszyscy ją znają: „W Czasach, Kiedy Wszystko Wyglądało Inaczej i Księżyc Nie Był Taki Sam… ludzie stali się nieznośni i On zalał ich wielką falą”.
— I powstała arka? Znaczy się, hm, coś w rodzaju wielkiego kanu? — zapytała Daphne. — No bo jak by ktokolwiek mógł ocaleć?
— Przeżyli ludzie na morzu i w górach — wyjaśnił Mau. — Tak jest w tej historii, prawda, Atabo?
— W czym zawinili ludzie? — zapytała Daphne.
Ataba odchrząknął.
— Ponoć próbowali zrobić z siebie bogów — odparł.
— Zgadza się — ciągnął dalej Mau. — Ciekawe, czy może nam pan powiedzieć, co złego zrobiliśmy tym razem?
Ataba zawahał się.
Mau przeciwnie, mówił ostro i szybko, jak zwolniona sprężyna:
— Mówię o moim ojcu, matce, całej mojej rodzinie, całej mojej nacji! Wszyscy zginęli! Miałem siedmioletnią siostrę. Proszę tylko o powód. Musi być jakiś powód! Dlaczego bogowie pozwolili im wszystkim umrzeć? Znalazłem niemowlę wiszące na drzewie. W jaki sposób ono obraziło bogów?
— Jesteśmy mali. Nie potrafimy zrozumieć natury bogów — powiedział Ataba.
— Nie! Sami w to nie wierzycie, słyszę to w waszym głosie! Nie rozumiem natury ptaków, ale mogę je obserwować, poznawać, przysłuchiwać się im. Wy nie robicie tak z bogami? Czy nie ma jakichś zasad? Co zrobiliśmy źle? Mówcie!
— Nie wiem! Myślisz, że ich nie pytałem? — Po policzkach Ataby zaczęły płynąć łzy. — Myślisz, że ja nie mam rodziny? Odkąd przyszła wielka fala, nie widziałem mojej córki ani jej dzieci. Słyszysz, co mówię? Nie wszystko kręci się wokół ciebie! Zazdroszczę ci tego gniewu, mały demonie. On cię wypełnia! Karmi cię i dodaje sil. Ale reszta nas szuka pewności i nie znajduje nic. A jednak w głębi ducha wiemy, że musi być… coś, jakiś powód, jakiś wzór, jakiś porządek, zwracamy się więc do milczących bogów, bo są lepsi od ciemności. I tyle, chłopcze. Nie mam dla ciebie odpowiedzi.
— W takim razie poszukam ich w ciemności — oświadczył Mau, podnosząc lampę. — Chodźmy dalej — powiedział spokojniejszym głosem.
Światło odbijało się od łez spływających po twarzy kapłana.
— Nie — odparł chrapliwie.
— Więc będziemy musieli pana tu zostawić — ostrzegł Mau. — Wśród zmarłych, nie sądzę, by to było miejsce dla pana. Może pan pójść z nami. Przynajmniej będzie pan miał po swojej stronie demona i ducha. A nam może się przydać pana mądrość.
Ku zaskoczeniu Daphne starzec się uśmiechnął.
— Myślisz, że trochę mi jej jeszcze zostało?
— Na pewno. Idziemy dalej? Cóż takiego można tam znaleźć, co byłoby gorsze ode mnie?
— Chciałabym zadać pytanie — wtrąciła szybko Daphne. — Jak często wstawia się tutaj nowego Praojca?
— Raz lub dwa razy na pięćdziesiąt lat — odparł Ataba.
— Są ich tutaj tysiące. Jesteście pewni?
— To miejsce istnieje, odkąd stworzono świat, tak jak my — powiedział Mau.
— Przynajmniej co do tej kwestii panuje między nami pełna zgoda — zapewnił stanowczo Ataba.
— Ale to było tak dawno temu!
— I dlatego jest tylu Praojców — rzekł Mau. — To bardzo proste.
— Tak — przyznała Daphne — jeśli tak się to ujmie, pewnie tak. — I dodała, kiedy ruszyli dalej: — Co to był za dźwięk?
Zatrzymali się i tym razem wszyscy usłyszeli za sobą ciche trzaski i szelesty.
— Czy to martwi powstają? — zapytał Ataba.
— Wie pan, miałam nadzieję, że nikt tego nie powie.
Mau przeszedł kilka kroków wstecz korytarzem, który wypełnił się cichutkimi trzeszczącymi odgłosami. Martwi nie chodzą, pomyślał. Między innymi po tym się poznaje, że nie żyją. Będę więc tutaj stał, daleko od nieba, dopóki się nie dowiem, co w takim razie robią. Z czego to się bierze? I gdzie ja już słyszałem te odgłosy?
Przeszedł tunelem nieco dalej, gdzie nie było słychać żadnych odgłosów, i przystanął. Po chwili znów rozległy się trzaski, a on pomyślał o słońcu w upalny dzień. Trzeszczało też tam, gdzie zostawił swoich towarzyszy.
— Chodźmy — zwrócił się do nich. — Przestanie, jeśli będziemy iść dalej.
— Nie obudzą się?
— To papierośl, którą powiązano Praojców — wytłumaczył Mau. — Nawet jeśli jest sucha jak pieprz, trzeszczy i strzela, kiedy się ją podgrzewa. Ciepło z naszych lamp i ciał wywołuje ten sam efekt, jeśli pozostajemy w jednym miejscu zbyt długo. I tyle.
— Cóż, ja się najadłam strachu — przyznała Daphne. — Dobra robota. Myślenie dedukcyjne oparte na obserwacji i eksperymencie.
Mau zignorował te słowa, bo nie miał zielonego pojęcia, co znaczą. Ale czuł się zadowolony. Praojcowie się nie obudzili. Ten odgłos, który znał od dziecka, wydawała jedynie papierośl, gdy robiło się cieplej lub zimniej. Była to prawda, co mógł udowodnić. Nietrudno było się tego domyślić, dlaczego więc o mało się nie zsikałem ze strachu? Bo poruszająca się papierośl nie brzmi zbyt interesująco, a chodzące szkielety owszem, oto dlaczego. W jakiś sposób sprawiają, że czujemy się ważniejsi. Nawet nasze lęki powodują, że czujemy się ważni, ponieważ boimy się, że możemy tacy nie być.
Patrzył, jak Ataba podchodzi do jednego z Praojców i pospiesznie się cofa, gdy ten zaczął trzeszczeć.
Moje ciało jest tchórzliwe, ale ja się nie boję. Nie będę się bał, już nigdy, pomyślał. Teraz też nie.
Przed nimi coś zajaśniało. Nagle, gdy wyszli zza długiego zakrętu, zamigotały w oddali czerwone, żółte i zielone światełka. Ataba jęknął i zatrzymał się, a ponieważ to zrobił, Mau wiedział, że on nie może. Spojrzał w głąb opadającego przed nim korytarza.
— Zostań i popilnuj staruszka — zwrócił się do dziewczyny-ducha. — Nie chcę, żeby uciekł.
Nie będę się bał mojego pęcherza, który chce eksplodować, zapewniał sam siebie, gdy biegł, mijając milczących wartowników, ani moich stóp, które chcą się odwrócić i uciec, i nie będę się bał obrazów, które przelatują z krzykiem przez moją głowę. Biegł dalej z lampą wyciągniętą przed siebie i powtarzał tę przysięgę do chwili, aż uznał za konieczne — jak kapitan Roberts — na poczekaniu zmienić słowa. Nie będę się bał cienia, który wychodzi z tego ładnego światła, bo znalazłem swój strach tutaj, w ciemności, więc wyciągnę rękę i dotknę go, tak jak on wyciąga rękę i dotyka mnie…
Palce spotkały się z jego odbiciem i dotknęły gładkiego złocistego metalu zatopionego w kamiennej bryle wielkości dorosłego mężczyzny.
Mau przyłożył do niej ucho, ale nie wydawała żadnych dźwięków. Kiedy ją pchnął, nie poruszyła się.
— Macie zostać tam, gdzie jesteście — rozkazał, kiedy go dogonili. — Oboje. Zeszliśmy bardzo głęboko. Po drugiej stronie tego czegoś może być woda.
Dźgnął metal drągiem. Był bardzo miękki, a także bardzo gruby, natomiast otaczający go kamień był zwykłym kamieniem z wyspy i wydawało się, że z nim pójdzie mu lepiej. Szybko zaczął się kruszyć pod uderzeniami ostrego końca łomu, toteż po pewnym czasie rozległ się syk i dało się wyczuć woń mokrej soli. A więc jednak gdzieś w pobliżu było morze, przynajmniej jednak znajdowali się nad nim.
Przywołał pozostałą dwójkę i znów zamierzył się na kamień, zdumiony, z jaką łatwością go rozbija metalowym drągiem, otwierając przejście ku ciemności. Była wilgotna; słyszał delikatny plusk wody w mroku. Przy świetle lampy dostrzegł białe stopnie prowadzące w dół.