Potem Foxlip popełnił samobójstwo. Wtedy jeszcze o tym nie wiedział, ale tak to się zaczęło.
Wyciągnął drugi pistolet i warknął:
— Powiedz im, że mają się nie ruszać. Pierwszy, kto to zrobi, będzie martwym brudasem. No już, gadaj!
Zrobiła krok do przodu z podniesionymi rękami.
— Znam tych ludzi! Nazywają się Foxlip i Polegrave! Należeli do załogi Słodkiej Judy. Oni zabijają ludzi! Zastrzelili pana Wainsly’ego i pana Plummera! Robili sobie z tego żarty! Oni… Pilu, wyjaśnij im, co to jest broń palna!
— To źli ludzie! — zawołał Milo.
— Tak! To prawda! I mają więcej pistoletów. Spójrzcie! Za pasami!
— Masz na myśli sypacze iskier? — zapytał Mau, wciąż kucając.
Widziała, że jego mięśnie są napięte do skoku. Kurcze, pomyślała Daphne, świetny moment na popisywanie się dobrą pamięcią…
— Nie ma czasu na wyjaśnienia. Mogą wymierzyć w ciebie i zabić szybciej niż dzidą. I zrobią to, rozumiesz? Mnie prawdopodobnie nie zabiją. Jestem dla nich zbyt cenna. Nie mieszaj się do tego. To sprawa między… spodniowcami!
— Ale ty wtedy mierzyłaś do mnie…
— Nie ma czasu na wyjaśnienia! — syknęła Daphne.
— Ale żeś się rozgadała, królewno — przerwał jej Foxlip.
A tuż za Daphne Polegrave zachichotał. Poczuła lufę pistoletu przyciśniętą do krzyża.
— Widziałem kiedyś faceta, któremu strzelono w kręgosłup, panienko — szepnął. — Kula utknęła tam, jak babcię kocham! Najśmieszniejsze było to, że zaczął tańczyć, nogi latały mu jak szalone, a on darł się na całe gardło. Upadł dopiero po dziesięciu minutach. Natura to coś zdumiewającego.
— Dosyć tego! — krzyknął Foxlip, rozglądając się nerwowo po polanie. Tubylcy w większości pierzchli w zarośla, a ci, którzy zostali, nie wyglądali na uszczęśliwionych.
— Co ten głupi dziad chciał, że aż musiał dostać kulkę? Teraz wszyscy są wkurzeni!
— Banda obdartusów — powiedział Polegrave. — Moglibyśmy poczekać, aż przypłyną…
— Mówiłem, żebyś zamknął gębę!
Nie wiedzą, co teraz robić, pomyślała Daphne. Są głupi i przestraszeni. Kłopot w tym, że są głupi i przestraszeni, ale mają broń. I przypłyną następni. Mau mówił, że Imo dał nam mądrość. Czy nie jestem mądrzejsza od uzbrojonego głupca? Chyba jestem.
— Panowie — zwróciła się do nich — załatwmy sprawę jak ludzie cywilizowani.
— Jaśnie panienka raczy żartować? — odparł Foxlip.
— Zawieźcie mnie do Port Mercia, a mój ojciec nagrodzi was złotem i daruje karę. Kto da wam teraz lepszą ofertę? Spójrzcie na to z matematycznego punktu widzenia. Macie broń, owszem, ale jak długo możecie czuwać? Jest tu dużo więcej… — wydusiła z siebie to słowo — …brudasów niż was. Nawet jeśli jeden z was będzie czuwał, odda tylko dwa strzały, nim poderżną mu gardło. Oczywiście mogą nie zaczynać od gardła, jako że, jak zauważyliście, są dzikusami, nie tak cywilizowanymi jak wy. Pewnie macie swoją łódź. Radziłabym wam nie zostawać tutaj.
— Jesteś przecież naszą zakładniczką — przypomniał Polegrave.
— A może to wy jesteście moimi zakładnikami. Wystarczy, że krzyknę. Nie powinniście byli zabijać kapłana.
— Ten staruch był kapłanem? — przeraził się Polegrave. — Zabicie kapłana przynosi nieszczęście!
— Nie pogańskiego — zauważył Foxlip — i to chyba jemu nie dopisało szczęście, co?
— Ale oni znają się na czarach, potrafią zasuszyć głowę…!
— A twoją kiedy zasuszyli? — wycedził Foxlip. — Nie bądź, do cholery, takim kretynem! A jeśli chodzi o ciebie, królewno, idziesz z nami.
Królewno. Typowe dla buntowników, pomyślała. Wtedy też cały czas zwracali się do niej jak do dziecka. Nie znosiła tego. Aż jej cierpła skóra. Pewnie o to im chodziło.
— Nie, panie Foxlip, nie jestem królewną — artykułowała ostrożnie słowa — ale i tak idziecie ze mną. Trzymajcie się blisko.
— Chcesz nas wciągnąć w pułapkę?
— Zaraz zajdzie słońce. Chcecie tu zostać, gdy zrobi się ciemno? — Wyciągnęła rękę i dodała: — Poza tym będzie padać. — Wiatr przywiał deszcz i spadły pierwsze krople. — Tutejsi ludzie widzą w ciemności — ciągnęła dalej. — I poruszają się bezszelestnie jak wiatr. Mają tak ostre noże, że mogą odciąć…
— Dlaczego tak się dzieje? — Polegrave zapytał z wyrzutem Foxlipa. — Myślałem, że jesteś bardziej cwany! Mówiłeś, że się nieźle obłowimy. Mówiłeś…
— A teraz ci mówię, żebyś się zamknął — rozkazał Foxlip, po czym zwrócił się do Daphne: — Dobra, młoda damo, ja nie wierzę w te brednie. O świcie zabieramy cię z tej skałki. Może nawet odstawimy cię do kochanego ojczulka. Ale oby w zamian zabrzęczało złoto, bo inaczej… Tylko żadnych sztuczek, dobra?
— No, mamy cztery naładowane pistolety, paniusiu — przypomniał Polegrave, wymachując jednym z nich — i zatrzymają każdego, słyszysz?
— Nie zatrzymają piątego, panie Polegrave.
Zmiana wyrazu jego twarzy sprawiła jej przyjemność, gdy odwracała się do Foxlipa.
— Sztuczki? — spytała — Ja? Nie. Chcę wrócić do domu. Nie znam żadnych sztuczek.
— Przysięgnij na życie matki — zażądał Foxlip.
— Co?
— Na Judy wiecznie byłaś nadętym bachorem. Przysięgaj, jak ci kazałem. Wtedy może ci uwierzę.
Czyżby nie wiedział o mojej matce? — zastanawiała się Daphne, której spokojne myśli pływały po morzu wściekłości. Biedny kapitan Roberts pewnie wiedział, powiedziałam też Cookiemu, ale nawet Cookie nie plotkowałby o takich rzeczach z draniami pokroju Foxlipa. Tak czy inaczej, nikt nie ma prawa domagać się takiej przysięgi!
Foxlip warknął. Daphne milczała za długo jak na jego gust.
— Mowę ci odjęło? — zapytał.
— Nie. Ale to ważna przysięga. Musiałam się zastanowić. Obiecuję, że nie będę próbowała uciekać, nie będę was okłamywać i nie będę was próbowała oszukać. Może być?
— I przysięgasz na życie swojej matki? — upierał się Foxlip.
— Tak, przysięgam.
— To pięknie z twojej strony — stwierdził Foxlip. — Zgodzisz się, Polegrave?
Ale Polegrave rozglądał się właśnie po kapiącym lesie po obu stronach ścieżki.
— Tam coś jest — jęknął. — Tam coś się czai!
— Nie zdziwiłbym się, gdyby to były lwy, tygrysy i słonie — zażartował Foxlip. Podniósł głos: — A tu mam pistolet z bardzo czułym spustem, więc jeśli choćby pomyślę, że słyszę jakiś podejrzany dźwięk, panienka znajdzie się w bardzo kłopotliwym położeniu. Usłyszę jakiś krok i zara wyprawi się ją na tamten świat!
Gdy tylko Daphne i dwaj spodniowcy znaleźli się za zakrętem i zniknęli z pola widzenia, Mau zrobił krok do przodu.
— Moglibyśmy ich zaatakować. Mamy deszcz po swojej stronie — wyszeptał Pilu.
— Słyszałeś tego wielkiego. Nie mogę jej narażać. Uratowała mi życie. Dwa razy.
— Myślałem, że to ty uratowałeś ją.
— Tak, ale za pierwszym razem, kiedy uratowałem jej życie, ratowałem też swoje. Rozumiecie? Gdyby jej tutaj nie było, chwyciłbym największy kamień, jaki bym znalazł, i utopił się w mrocznej toni. Jeden człowiek jest nikim. Dwoje ludzi to już nacja.
Czoło Pilu zmarszczyło się w wyrazie konsternacji.
— A troje?