— Większa nacja. Dogońmy ich… ukradkiem.
I ocaliła mnie przed Locahą raz jeszcze, pomyślał, gdy ruszyli w drogę bezgłośnie jak duchy w deszczu. Obudził się wtedy z myślami pełnymi srebrnych ryb i staruszka opowiedziała mu wszystko. Biegł do białego miasta pod wodą, a potem zjawiła się Daphne, wyciągając go szybciej, niż pływał Locaha. Nawet staruszka była pod wrażeniem.
Dziewczyna-duch miała plan, ale nie mogła mu powiedzieć jaki. Mogli tylko ją śledzić, ze swoimi kijami i dzidami…
Nie, nie musieli jej śledzić, bo wiedział, dokąd zmierza. Wpatrywał się w jej bladą postać o zmierzchu, jak prowadzi mężczyzn opadającą ścieżką do Zakątka.
Kto tu teraz jest? — zastanawiała się Daphne. Widziała przy jaskini panią Bulgot, bo stawili się tam wszyscy, którzy chodzą o własnych siłach. W niektórych chatach zostali jednak chorzy. Musiała uważać…
Podpaliła kępkę suchej trawy w ognisku przed chatą i ostrożnie przeniosła płomień do jednej z lamp z Judy. Robiła to bardzo powoli, zastanawiając się nad każdym ruchem, ponieważ nie chciała myśleć o tym, co będzie robić później. Musiała zachować zimną krew. A mimo to trzęsła jej się ręka, ale przecież dziewczyna ma prawo drżeć, kiedy dwóch mężczyzn celuje do niej z broni.
— Siadajcie, proszę — powiedziała. — Na matach jest wygodniej niż na gołej ziemi.
— Uprzejmie dziękuję — rzucił Polegrave, omiatając wzrokiem chatę.
O mało jej tym nie rozbroił. A więc dawno temu jakaś kobieta nauczyła go dobrych manier, a on odwdzięczył jej się, wyrastając na gnidę, złodzieja i mordercę. I teraz, kiedy czuł się zaniepokojony i nieswój, resztki tej uprzejmości wypłynęły z głębin jak czysty bąbelek z bagna. Nie ułatwiało to sprawy.
Foxlip tylko chrząknął i usiadł plecami do wewnętrznej ściany z litej skały.
— To jakaś pułapka, co? — zapytał.
— Nie. Kazaliście mi przysiąc na życie mojej matki — przypomniała chłodno Daphne i pomyślała: I to był grzech. Nawet jeśli nie wierzy się w żadnego boga, to był grzech. Niektóre rzeczy są grzechem same w sobie. I zamierzam was zabić, co jest grzechem śmiertelnym. Tylko że to nie będzie wyglądało na zabójstwo…
— Napiją się panowie piwa? — zapytała.
— Piwa? — powtórzył Foxlip. — Masz na myśli prawdziwe piwo?
— Przypomina piwo. W każdym razie to szatański napój. Zawsze mam go trochę, niedawno warzyłam.
— Sama warzyłaś piwo? Ty, mała burżujka? — dziwił się Polegrave.
— Może warzę burżujskie piwo — odpowiedziała Daphne. — Czasem po prostu robi się to, co trzeba. Chcecie spróbować czy nie?
— Ona nas otruje! — przestrzegł Polegrave. — To jakaś sztuczka!
— Łykniemy trochę, królewno — zgodził się Foxlip — ale przedtem popatrzymy, jak sama je wypijasz. Nie urodziliśmy się wczoraj. — Mrugnął do niej jakoś tak nieprzyjemnie: przebiegle, hultajsko i bez krzty wesołości.
— Tak, ty zatroszczysz się o nas, panienko, a my zatroszczymy się o ciebie, kiedy ci ludożercy, kumple Coksa, przybędą na piknik! — powiedział Polegrave.
Usłyszała, jak Foxlip go za to ofuknął, kiedy wyszła na zewnątrz, ale ani przez minutę nie wierzyła, że zamierzają ją „uratować”. A więc Cox odnalazł Najeźdźców. Komu powinna współczuć? Jemu czy im?
Przeszła do sąsiedniej chaty i zdjęła z półki trzy bulgoczące skorupy z piwem. Starannie wybrała z nich wszystkie martwe muchy.
To, co zamierzam teraz zrobić, nie jest zabójstwem, powtarzała sobie. Zabójstwo jest grzechem. To nie będzie zabójstwo.
Foxlip dopilnuje, żeby pierwsza napiła się piwa i udowodniła im, że nie jest zatrute, a do tej pory nigdy nie wypiła go dużo, tylko odrobinę, kiedy eksperymentowała z nową recepturą.
Jedna kropla piwa zamieni cię w szaleńca, ostrzegała ją babka. Ten trunek przynosi hańbę, prowadzi do zaniedbywania dzieci, rozpadu rodzin i wielu innych strasznych rzeczy. Ale to przecież było jej piwo. Nie zrobiono go w jakiejś tam wielkiej warzelni z dodatkiem nie wiadomo czego. Zrobiono je porządnie z dobrej, zwyczajnej… trucizny.
Wróciła, niosąc trzy płytkie gliniane miski, które postawiła na podłodze między matami.
— No, ale śliczne kokosiki — powiedział Foxlip tym swoim obrzydliwie niby-życzliwym tonem — ale powiem ci coś, panienko, wymieszasz to piwo tak, by każdy dostał to samo, dobra?
Daphne wzruszyła ramionami i zrobiła, co kazał, podich uważnym spojrzeniem.
— Wygląda jak końskie siki — stwierdził Polegrave.
— Końskie siki nie są takie złe — powiedział Foxlip. Podniósł miskę stojącą przed nim, spojrzał na tę stojącą przed Daphne, zawahał się i wykrzywił twarz w tym swoim paskudnym uśmiechu.
— Pewnie jesteś za sprytna, żeby mieć truciznę w swojej misce, i oczekujesz, że będę na tyle głupi, żeby je zamienić — powiedział. — Do dna, księżniczko!
— Tak, za mamusię i tatusia! — zawtórował Polegrave. I znów kolejna maleńka strzała przeszyła jej serce. Kiedy nie chciała jeść brokułów, matka wypowiadała tę samą formułkę. To wspomnienie ją zakłuło.
— W każdej misce jest to samo piwo. Przysięgałam — przypomniała.
— Do dna, powiedziałem!
Daphne splunęła do swojej miski i zaczęła śpiewać pieśń piwa — wersję lokalną, a nie własną. „Mee, mee, czarny baranie” tym razem by się nie sprawdziło.
Odśpiewała więc Pieśń Czterech Braci, a ponieważ zaangażowała w tę czynność większą część umysłu, ta mniejsza skorzystała z okazji, żeby jej przypomnieć: Bóg Powietrza to planeta Jowisz, którą, jak wierzymy, tworzą gazy. To dopiero zbieg okoliczności! I na chwilę struchlała, nim znów wzięła się w garść, ponieważ maleńka część jej umysłu przeraziła ją tym, co miała zaraz zrobić.
Kiedy skończyła, zapadła pełna zdumienia cisza, po czym Foxlip zapytał:
— Co to, do cholery, było? Charknęłaś do swojego piwa!
Daphne przechyliła miseczkę i wypiła spory łyk. Piwo miało bardziej niż zwykle orzechowy posmak. Odczekała chwilę, żeby poczuć, jak spływa do żołądka, i zauważyła, że wciąż się na nią gapią.
— Trzeba splunąć do miski, a potem odśpiewać pieśń piwa. — Beknęła i przyłożyła dłoń do ust. — Pardon. Mogę was nauczyć. Albo możecie tylko nucić. Dobrze? To pradawny zwyczaj…
— Nie zamierzam śpiewać jakichś tam pogańskich pierdół! — oświadczył Foxlip, po czym chwycił miskę i pociągnął tęgi łyk.
Daphne powstrzymała się od krzyku.
Polegrave nie tknął swojego piwa. Wciąż był podejrzliwy! Świdrujące oczka wędrowały z kolegi na Daphne i z powrotem.
Foxlip odstawił miskę i głośno beknął.
— No, już dawno nie…
Cisza eksplodowała. Polegrave sięgnął po pistolety, lecz Daphne go uprzedziła. Jej miska uderzyła go z chrzęstem w nos. Mężczyzna krzyknął i przewrócił się do tyłu, a Daphne podniosła z podłogi jego broń.
Starała się myśleć i nie myśleć jednocześnie.
Nie myśl o tym, którego właśnie zabiłaś. (To była egzekucja!)
Myśl o tym, którego może będziesz musiała zabić. (Ale nie mogę udowodnić, że on też jest zabójcą! Nie zastrzelił Ataby!)
Manipulowała przy pistolecie, gdy Polegrave, plując krwią i pomstując, próbował się podnieść. Pistolet był cięższy, niż na to wyglądał, i Daphne stłumiła w sobie przekleństwo z Wielkiej Beczki Przekleństw z pokładu Słodkiej Judy, gdy niezdarne palce nie chciały jej słuchać.
W końcu odciągnęła kurek, tak jak nauczył ją kapitan Roberts. Pstryknął dwa razy, Cookie nazywał ten dźwięk dwufuntówką. Kiedy go zapytała dlaczego, wyjaśnił: