— Bo kiedy ktoś go słyszy w ciemności, traci dwa funty… wagi, szybko!
Niewątpliwie skutecznie uciszył Polegrave’a.
— Będę strzelać — skłamała. — Niech się pan nie rusza. Dobrze. A teraz proszę mnie posłuchać. Ma pan stąd odpłynąć. Nikogo pan tu nie zabił. Zabieraj się pan stąd. Ale już. Jeśli jeszcze raz pana tu zobaczę, wtedy ja… wtedy pan tego pożałuje. Pozwalam panu odejść, bo miał pan matkę. Ktoś pana kiedyś kochał i próbował nauczyć dobrych manier. Nie zrozumie pan tego. A teraz proszę wstać i wynosić się stąd. W tej chwili! Szybko, no już!
Próbując uciekać i przykucać jednocześnie, trzymając się za roztrzaskany nos, z którego spływały strumienie krwi i smarków, a już na pewno się nie oglądając, Polegrave pomknął ku zachodowi słońca jak krab szukający schronienia w wodzie.
Daphne usiadła, wciąż trzymając przed sobą pistolet, i odczekała chwilę, aż chata przestała wirować.
Spojrzała na milczącego Foxlipa, który w ogóle się nie poruszył.
— Dlaczego musiałeś być taki… taki głupi? — zapytała, dźgając go pistoletem. — Dlaczego zabiłeś starca, który wywijał przed tobą kijem? Strzelasz do ludzi bez zastanowienia i to ich nazywasz dzikusami? Dlaczego jesteś aż tak głupi, żeby pomyśleć, że ja jestem głupia? Dlaczego mnie nie posłuchałeś? Powiedziałam ci, że śpiewamy pieśń piwa. Zanucenie jej tak bardzo by bolało? Ale nie, ty byłeś mądrzejszy, bo oni są dzikusami! A teraz to ty jesteś martwy, z głupim uśmieszkiem na tej twojej głupiej twarzy! Nie musiałeś umierać, ale nie posłuchałeś mnie. Teraz masz czas, żeby mnie posłuchać, ty ośle! Chodzi o to, że piwo robi się z bardzo trującej rośliny. Paraliżuje człowieka natychmiast. Ale w ludzkiej ślinie jest pewien związek chemiczny, dzięki czemu jeśli się splunie do piwa, a potem odśpiewa pieśń, trucizna zamienia się w nieszkodliwy napój o cudownym orzechowym smaku, który, nawiasem mówiąc, bardzo poprawiłam, jak twierdzą wszyscy. Żeby piwo stało się bezpieczne, potrzeba niecałych pięciu minut, i tyle trwa oficjalna pieśń piwa, ale „Mee, mee, czarny baranie” odśpiewane szesnaście razy daje ten sam efekt, bo widzisz, nie chodzi tak naprawdę o pieśń, ale o czas. Doszłam do tego, stosując podejście naukowek — beknęła — przepraszam, chciałam powiedzieć: naukowe.
Przerwała, żeby zwymiotować piwo, a zaraz potem, takie miała wrażenie, wszystko, co zjadła przez ostatni rok.
— To mógł być taki przyjemny wieczór — jęknęła. — Wiesz, co to za wyspa? Masz jakiekolwiek pojęcie, co to za wyspa? Oczywiście, że nie, bo jesteś głupi! I martwy! A ja jestem morderczynią!
Zalała się łzami, które były wielkie i lepkie, i zaczęła się spierać sama ze sobą:
— Słuchaj, to byli buntownicy! Gdyby znaleźli się w sądzie, zawisnęliby na szubienicy!
(Zawiśli, nie zawisnęli. Ale od tego są sądy. Żeby powstrzymywać ludzi przed zabijaniem innych tylko dlatego, że wydaje im się, iż sobie na to zasłużyli. Jest sędzia i ława przysięgłych i gdyby uznano ich za winnych, kat by ich powiesił, szybko i sprawnie. Najpierw by zjadł śniadanie, bardzo spokojnie, i może by zmówił modlitwę. Powiesiłby ich spokojnie i bez gniewu, bo w tej chwili byłby ręką prawa. Tak to wygląda.)
— Ale wszyscy widzieli, jak zastrzelił Atabę!
(Zgadza się. Dlatego wszyscy powinni zdecydować, co zrobić.)
— Ale jak? Nie wiedzieli tego, co wiem ja! I wiesz, jacy są tamci! Mieli razem cztery pistolety! Gdybym ich stamtąd nie zabrała, zastrzeliliby innych! Mówili o przejęciu całej wyspy!
(Owszem. Co nie zmienia faktu, że to, co zrobiłaś, jest morderstwem.)
— A kat? Czy onnie popełnia morderstwa?
(Nie, bo wystarczająco dużo osób twierdzi, że tak nie jest. Po to zbiera się sąd. To sąd wymierza sprawiedliwość.)
— I to rozwiązuje problem? Przecież Bóg powiedział „Nie zabijaj”.
(Owszem. Ale potem sprawy się skomplikowały.) Dostrzegła jakiś ruch w drzwiach i jej ręka uniosła pistolet. Potem jej mózg go opuścił.
— Teraz lepiej — powiedział Mau. — Wolałbym, żeby do mnie nie strzelano po raz drugi. Pamiętasz?
Łzy znów popłynęły.
— Przepraszam za tamto. Myślałam, że jesteś… Myślałam, że jesteś dzikusem — wydusiła Daphne.
— Co to jest dzikus?
Wskazała pistoletem na Foxlipa.
— Ktoś taki jak on.
— Nie żyje.
— Przykro mi. Koniecznie chciał się napić piwa.
— Widzieliśmy, jak ten drugi ucieka w stronę niższego lasu. Krwawił i chrząkał jak chora świnia.
— Nie chciał pić! — zaszlochała Daphne. — Przepraszam. Sprowadziłam tu Locahę.
Oczy Mau zabłysły.
— Nie, to oni go sprowadzili, a ty go stąd przegoniłaś — wyjaśnił.
— Przypłyną następni! Wspominali o tym — wydusiła z siebie Daphne. Mau nic nie powiedział, tylko otoczył ją ramieniem. — Jutro chcę procesu — oświadczyła.
— A co to jest? — zapytał Mau. Czekał przez chwilę, ale jedyną odpowiedzią było chrapanie. Posiedział przy dziewczynie, patrząc, jak ciemnieje niebo od wschodu. Potem ostrożnie położył ją na macie, przerzucił sobie przez ramię sztywne ciało Foxlipa i zszedł na plażę. Nieznajoma patrzyła, jak Mau wrzuca ciało do kanu i wypływa na ocean, gdzie Foxlip z koralową bryłą przywiązaną do stopy przeleciał przez burtę jako żer dla czegoś, co będzie na tyle głodne, żeby skonsumować padlinę.
Widziała, jak wraca i wspina się z powrotem na górę, gdzie Milo i Cahle czuwali przy ciele Ataby, żeby nie zamienił się w ducha.
Rano udali się z nim na plażę, gdzie dołączyła do nich Nieznajoma i kilkoro innych. Słońce już wstawało i Mau nie zdziwił się, kiedy ujrzał obok szary cień, przez który w pewnym momencie przeszedł Milo, niczego nie zauważając.
Dwa kolejne zgony, krabie pustelniku, podsumował Locaha.
— Zadowolony jesteś? — warknął Mau. — W takim razie poślij kapłana do Idealnego Świata.
Jak możesz mnie prosić o coś takiego, mały krabie pustelniku, ty, który nie wierzysz?
— Bo on wierzył. I zależało mu, czego nie można powiedzieć o jego bogach.
Żadnych układów, Mau, nawet za następnego.
— Ja przynajmniej się staram! — krzyknął Mau.
Wszyscy wpatrywali się w niego.
Cień zniknął.
Na skraju rafy, nad mroczną tonią, Mau przywiązał kawałek korala do ciała starca i patrzył, jak znika pod wodą poza zasięgiem rekinów.
— Był dobrym człowiekiem! — krzyknął w stronę nieba. — Zasłużył na lepszych bogów!
Wśród mgieł niższego lasu ktoś dygotał.
To nie była dobra noc dla Arthura Sesptimusa Polegrave’a, który zwany byłby przez przyjaciół — gdyby ich posiadał — „Septimuskiem”. Wiedział, że umiera, po prostu to wiedział. Na pewno. Nie było ani jednej rzeczy w tej dżungli, która by nie próbowała go ukąsić, dziobnąć albo użądlić w czasie tej ostatniej, ciemnej, gęstej od mgły godziny. Były tam pająki — gigantyczne obrzydlistwa dybiące na wysokości nosa na każdej ścieżce — były też owady, a każde z nich uzbrojone, tak mu się wydawało, w rozpalone do czerwoności igiełki. Coś pogryzło mu uszy i wpełzło pod nogawki. Coś po nim chodziło. W środku nocy coś paskudnego zwaliło mu się z drzew na głowę, którą potem próbowało odkręcić. Gdy tylko poprawi się widoczność, zamierzał zaryzykować — pobiec do łodzi i dać stąd dyla. W sumie, pomyślał, wyciągając z ucha coś, co miało zdecydowanie za dużo nóżek, gorzej być chyba już nie może.