W drzewach nad nim zaszumiało, zadarł więc głowę akurat w chwili, kiedy obżarty ptak Praojców zwymiotował przed śniadaniem, i Polegrave przekonał się, że nie miał racji.
Później tego samego dnia Daphne podeszła do Pilu z dziennikiem pokładowym Słodkiej Judy w dłoni i oświadczyła:
— Chcę sprawiedliwego procesu.
— To dobrze — odparł Pilu. — Idziemy właśnie obejrzeć nową jaskinię. Idziesz z nami?
Większość mieszkańców wyspy zebrała się wokół niego; wiadomość o bogach rozeszła się szybko.
— Nie wiecie, co to proces?
— Hm, nie — przyznał Pilu.
— Podczas procesu podejmuje się decyzję, czy ktoś zrobiłcoś złego i czy powinien zostać ukarany.
— Cóż, ukarałaś tego spodniowca — rzucił wesoło Pilu. — Zabił Atabę. Był piratem!
— No, tak… ale chodzi o to, czy powinnam była to zrobić. Nie zostałam do tego upoważniona.
Zza pleców brata wyłonił się Milo, który pochylił się i szepnął mu coś do ucha.
— Ach tak — rzekł Pilu — brat przypomina mi o naszym pobycie w Port Mercia, kiedy to przyłapano na kradzieży jednego z marynarzy. Przywiązali go do masztu i wychłostali czymś skórzanym. O tym mówimy? Myślę, że skóra się gdzieś znajdzie.
Daphne zadrżała.
— Eee… nie, dziękuję. Ale, hm, czy na tych wyspach nie popełnia się przestępstw?
Minęło trochę czasu, nim umysł Pilu przyswoił sobie to pojęcie.
— Ach, już wiem — ucieszył się. — Chcesz, byśmy powiedzieli, że nie zrobiłaś nic złego, tak?
— Dziewczyna-duch mówi, że muszą istnieć jakieś zasady i muszą istnieć jakieś powody — odezwał się tuż za nią Mau.
Nawet nie wiedziała, że tam stał.
— Tak, ale macie nie mówić, że zrobiłam dobrze, tylko dlatego, że mnie lubicie — dodała.
— No cóż, jego nie polubiliśmy — stwierdził Pilu. — Zabił Atabę!
— Chyba wiem, o cojej chodzi — powiedział Mau. — Spróbujmy. To brzmi… interesująco.
I tak na Nacji odbył się pierwszy proces. Nie było mowy o sędzim ani ławie przysięgłych; wszyscy usiedli w kółku, dzieci też. W tym kręgu usiadł także Mau. Nikt nie był ważniejszy od pozostałych… Mau siedział w kole jak cała reszta.
Wszyscy mieli podjąć decyzję… także Mau siedzący w kole. Ani duży, ani choćby wytatuowany, ani wykrzykujący rozkazy — ale jakimś sposobem będący kimś więcej niż pozostali. I miał kapelusz. Był kapitanem.
Daphne słyszała, jak niektórzy z nowo przybyłych rozmawiają o nim. Posługiwali się jakimś szyfrem, mówiąc o „biednym chłopcu”, jak bardzo musi mu być ciężko, i gdzieś z tego wszystkiego przebijała niewypowiedziana, a jednak obecna sugestia, że Mau jest za młody na wodza — w tym momencie pojawiali się Milo lub Cahle, niczym zaćmienie słońca, i rozmowa schodziła na temat połowów lub dzieci. I każdego dnia Mau stawał się trochę starszy i wciąż pozostawał wodzem.
Sądem kierował Pilu. Był wprost urodzony do takich rzeczy. Potrzebował jednak pomocy…
— Musimy mieć oskarżyciela — wyjaśniła Daphne. — To ktoś, kto uważa, że mój czyn był zły, i obrońcę, który utrzymuje, że to, co zrobiłam, było słuszne.
— W takim razie ja będę obrońcą — zaproponował radośnie Pilu.
— A oskarżycielem? — zapytała Daphne.
— Ty nim będziesz.
— Ja? — zdziwiła się. — Ja muszę być kim innym!
— Ale wszyscy wiedzą, że ten człowiek zabił Atabę. Widzieliśmy to! — upierał się Pilu.
— Słuchajcie, czy na tych wyspach nikt nigdy nikogo nie zabił?
— Czasem wypije się za dużo piwa, pobiją się o kobietę, takie rzeczy. Bardzo smutne. Jest jedna historia, bardzo stara, o dwóch braciach, którzy się pokłócili. Jeden zabił drugiego, ale w walce mogło stać się inaczej i zginąć mógł ten drugi. Zabójca zbiegł, znając karę. Sam ją sobie wymierzył.
— Była straszna?
— Zesłano by go z wysp daleko, daleko od jego ludu, od rodziny, żeby już nigdy nie mógł stąpać śladami przodków, odśpiewać ojcu pieśni żałobnej, usłyszeć piosenek swego dzieciństwa ani powąchać słodkiej wody z rodzinnej wyspy. Zbudował kanu i wypłynął na dalekie morza, gdzie słońce przemalowuje ludzi na inne kolory i na połowę każdego roku umierają drzewa. Przeżył wiele żywotów i widział wiele rzeczy, ale pewnego dnia znalazł miejsce najlepsze ze wszystkich, bo to była wyspa jego dzieciństwa, wyszedł więc na brzeg i umarł, szczęśliwy, bo wreszcie dotarł do domu. Potem Imo zamienił braci w gwiazdy i umieścił ich na niebie, żebyśmy pamiętali o bracie, który odpłynął tak daleko, że wrócił.
O rany, pomyślała Daphne, gdy obraz umierającego brata zacierał jej się w umyśle, ale to smutne. I ta historia jest o czymś jeszcze, o odpłynięciu tak daleko, że się wraca… Och, muszę wrócić do tej jaskini!
— Ale dziewczyna-duch została już zesłana — zauważył Mau. — Wielka fala zesłała ją na naszą wyspę. — I tak wywiązała się kolejna dyskusja.
Pół godziny później sytuacja wcale nie była lepsza. Wszyscy mieszkańcy wyspy siedzieli w kręgu wokół Daphne i starali się być pomocni. Usiłowali zrozumieć kolejne etapy procesu.
— Twierdzisz, że to byli źli spodniowcy — powiedział Mau.
— Tak. Najgorsi z możliwych — odparła Daphne. — Mordercy i zbiry. Mówisz, że kroczysz śladami Locahy, ale oni chodzili w jego przepasce na biodra, choć nie kąpał się od wielu miesięcy.
To wywołało wybuch śmiechu. Pewnie źle się wyraziła.
— Jak to chodzili w przepasce Locahy? — zapytał Pilu i wywołał nieco cichszą salwę śmiechu ku swemu wyraźnemu rozczarowaniu.
— Złe pytanie — stwierdził Mau. Śmiechy umilkły. — Twierdzisz, że powiedziałaś im o pieśni piwa, a oni cię nie posłuchali? Nie twoja wina, że ten człowiek był głupcem, prawda?
— Tak, ale widzisz, to była sztuczka — tłumaczyła Daphne. — Wiedziałam, że nie będą mnie słuchać!
— Dlaczego nie mieliby cię posłuchać?
— Bo… — Zawahała się, nie było jednak możliwości, żeby przed tym uciec. — Lepiej powiem wam wszystko. Powinniście wiedzieć, co się wydarzyło na Słodkiej Judy. Powinniście usłyszeć o delfinach, motylu i mężczyźnie w kanu!
I gdy ludzie z kręgu słuchali z rozdziawionymi ustami, zrelacjonowała im, co widziała na własne oczy, co usłyszała od Cookiego i co biedny kapitan Roberts zapisał w dzienniku pokładowym. Opowiedziała im o pierwszym oficerze, który nazywał się Cox, o buncie i o mężczyźnie w kanu…
…który był brązowy i jak pani Bulgot wyglądał, jakby uszyto go ze starej skóry. Słodka Judy dogoniła go wśród wysp, gdy bardzo mozolnie wiosłował w małym kanu w stronę horyzontu.
Jak utrzymywał pierwszy oficer Cox, człowiek ten wykonał niegrzeczny gest. Foxlip i Polegrave potwierdzili, ale kapitan, który rozmawiał z każdym z nich z osobna, zanotował w dzienniku, że nie potrafili sprecyzować, co to był za gest.
Cox strzelił do tego mężczyzny i trafił. Foxlip też wystrzelił. Daphne pamiętała, że się zaśmiał. Polegrave strzelił jako ostatni, cały on. Był tego rodzaju tchórzem, który kopnąłby trupa, wiedząc, że ten mu nie odda. Polegrave cały czas chichotał i ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Daphne, gdy wyszła na pokład. Był jednak prawdopodobnie bystrzejszy od Foxlipa, tylko że pomijając butę i zuchwalstwo tego ostatniego, można by pewnie znaleźć bystrzejsze od niego homary.