Ta dwójka zwykle trzymała się Coksa w sposób, jaki trudno było zrozumieć, dopóki się nie odkryło, że istnieją ryby, które towarzyszą rekinowi, zapuszczają się nawet do jego paszczy, gdzie chronią się przed innymi rybami, i nigdy nie zostają pożarte. Nikt nie wie, co ma z tego rekin; może ich nie zauważa albo zatrzymuje je na potajemną przekąskę o północy.
Oczywiście Cox nie przypominał rekina. Był jeszcze gorszy. Rekiny to tylko maszyny do pożerania. Nie mają wyboru. Pierwszy oficer Cox miał wybór, codziennie, i wybierał bycie pierwszym oficerem Coksem. Dziwny wybór, bo gdyby zło było chorobą, pierwszy oficer Cox wylądowałby w izolatce na jakiejś ponurej wyspie. A i wtedy skubiące trawę króliczki rzuciłyby się sobie do gardeł. Bo od Coksa można się było naprawdę zarazić. Tam, gdzie padał jego cień, zrywały się wieloletnie przyjaźnie i wybuchały małe wojny, kwasiło się mleko, wołki uciekały z ostatniego stęchłego suchara na statku, a szczury ustawiały się w kolejce do skoku za burtę. Tak przynajmniej ujmował to Cookie, chociaż miał skłonność do delikatnej przesady.
I Cox uśmiechał się szeroko. Nie był to paskudny, irytujący uśmieszek Polegrave’a, który sprawiał, że każdy, kto go widział, chciał natychmiast umyć ręce. Był to uśmiech człowieka, któremu jego praca sprawia przyjemność.
Wszedł na pokład w Port Adwent po tym, jak pięciu członków załogi nie wróciło z lądu. To się często zdarza, kucharz poinformował Daphne. Kapitanowi, który surowo zabrania gry w karty, gwizdania, alkoholu i przeklinania, trudno utrzymać załogę nawet najwyższym żołdem. Strasznie jest patrzeć, mawiał Cookie, jak religia tak mocno trzyma w ryzach porządną duszę. Ale właśnie dlatego, że Roberts był porządną duszą, a do tego dobrym kapitanem, duża część załogi zostawała przy nim rejs po rejsie, mimo iż powstrzymywanie marynarzy od przeklinania było czymś potwornym (radzili sobie w ten sposób, że w spływniku trzymali starą beczkę i wykrzykiwali do niej przekleństwa, kiedy już nie mogli wytrzymać; chociaż nadstawiała uszu, Daphne nie wychwytywała wszystkich słów, ale pod koniec trudnego dnia woda w beczce tak się podgrzewała, że można się było w niej myć).
Wszyscy wiedzieli o Coksie. Pierwszego oficera Coksa się nie najmowało. Po prostu się zjawiał. Jeśli nie potrzebowaliście pierwszego oficera, bo już go mieliście, to wówczas temu nagle zaczynało bardzo zależeć na tym, żeby znów zostać drugim oficerem, tak, w rzeczy samej, bardzo będę zobowiązany…
I jeśli byliście naiwni, braliście wszystkie entuzjastyczne referencje innych kapitanów za dobrą monetę, nie zastanawiając się, dlaczego są tak szczęśliwi, widząc Coksa na statku kogoś innego. Cookie twierdził jednak, że Roberts wiedział wszystko o Coksie, ale przepełniał go misjonarski zapał na myśl o ocaleniu tak wielkiego, zatwardziałego grzesznika przed Otchłanią Potępienia.
I może Coksa, kiedy zaczął służyć kapitanowi, który trzy razy dziennie urządzał obowiązkowe modlitwy, przepełnił zapał innego rodzaju, otoczony czarnymi płomieniami. Zło lubi towarzystwo, mawiał Cookie.
Zadziwiające było to, że Cox na msze chodził chętnie, przyłączał się do innych, a nawet słuchał. Ci, którzy go znali, byli ostrożni. Cox karmił się krzywdą i jeśli nie potrafiliście rozgryźć, co knuje, najprawdopodobniej było to coś naprawdę podłego.
Kiedy nie miał nic innego do roboty, strzelał. Do ptaków, latających ryb, małp, do czegokolwiek. Pewnego dnia na pokład sfrunął wielki niebieski motyl, którego przywiało z jednej z wysp. Cox strzelił tak celnie, że zostały tylko dwa skrzydła, a potem mrugnął do Daphne, jak gdyby zrobił coś mądrego. Miała podobnego kuzyna — o imieniu Botney — który rozgniatał wszystkie napotkane żaby, kopał koty i rozdeptywał pająki. W końcu „przypadkowo” złamała mu dwa palce pod koniem na biegunach i zagroziła, że jeśli się nie poprawi, wpuści mu do spodni osę, a kiedy nadbiegli dorośli, wybuchła płaczem. Gdy się pochodzi z tak starej i walecznej rodziny, nie można nie mieć w sobie tej szczypty bezwzględności.
Niestety nie było tam nikogo, kto skierowałby Coksa na właściwą drogę i umieścił jego palce w gipsie. Część załogi szeptała jednak, że się zmienił. Wciąż lubił strzelać, ale podczas mszy zawsze siedział w pierwszym rzędzie, obserwując starego Robertsa, tak jak botanik obserwuje rzadki okaz chrząszcza. Zupełnie jakby Cox był zafascynowany kapitanem.
Co do kapitana Robertsa — może i chciał ocalić duszę Coksa przed Ogniem Wiecznego Potępienia, ale nie znosił tego człowieka i chętnie mu to okazywał. Cox nie był tym zachwycony, ale zastrzelenie kapitana statku zawsze wywoływało zbyt duże zamieszanie, więc, jak powiedział Cookie, na pewno postanowił pokonać kapitana na jego własnym terenie, a raczej morzu, i zniszczyć go od środka.
Cox strzelał do różnych celów, bo były żywe, a dla niego było to tylko zabijanie czasu. W przypadku kapitana mierzył wyżej. Chciał zastrzelić w nim wiarę.
Zaczęło się od tego, że Cox siedział sztywno podczas modlitw i wykrzykiwał „Alleluja” albo „Amen” za każdym razem, kiedy kapitan kończył zdanie, i głośno klaskał. Albo zadawał pełne zdziwienia pytania typu: „Czym na arce karmili lwy i tygrysy, kapitanie?” i „Co się stało z tą całą wodą?” Pewnego dnia poprosił Cookiego, żeby spróbował przyrządzić dla całej załogi posiłek z pięciu bochnów i dwóch ryb. I kiedy kapitan powiedział, że tej opowieści nie należy traktować dosłownie, Cox zasalutował mu energicznie i zapytał: „A w takim razie którą można, kapitanie?”
Zaczęło się robić nieciekawie. Kapitan stał się drażliwy. Załoga, która służyła pod jego rozkazami od dłuższego czasu, mówiła, że to porządny człowiek i dobry kapitan, i nigdy wcześniej nie widziała, żeby tak się zachowywał. Wszyscy cierpieli, mając drażliwego kapitana, który każdego się czepia i wszystkim uprzykrza życie. Daphne spędzała dużo czasu w swojej kajucie.
Do tego dochodziła jeszcze papuga. Nikt nie wiedział na pewno, kto nauczył ptaka pierwszego wulgarnego wyrazu, choć drżący palec podejrzenia wskazywał Coksa, wtedy jednak cała załoga była już podminowana. Cox miał swoich zwolenników, a kapitan własnych wiernych sojuszników. Wybuchały bijatyki i ginęły różne drobiazgi. Było to straszne, jak twierdził Cookie; nic nie dzieli załogi tak bardzo jak myśl, że cały czas trzeba pilnować swoich rzeczy. Przewidywał, że czeka ich wszystkich płacz i zgrzytanie zębów. Prawdopodobnie więcej płaczu niż zgrzytania zębów, dodał.
I następnego dnia Cox zastrzelił starca w kanu. Daphne chciałaby móc powiedzieć, że wszyscy marynarze z załogi przejęli się tym i w pewnym sensie tak właśnie było, wielu z nich mniej przejmowało się jednak świętością duszy niż groźbą, że starzec może mieć w pobliżu krewnych z szybkimi kanu, ostrymi dzidami i niechęcią do wysłuchiwania jakichkolwiek wyjaśnień. Kilkoro twierdziło nawet, że jeden starzec mniej lub więcej nie ma znaczenia, ale Cox i jego kumple strzelali też do delfinów, a to było okrutne i przynosiło pecha.
Ostatecznie rozpętała się wojna i zabulgotało tyle złej krwi, że Daphne wydawało się, iż jest więcej stron konfliktu niż dwie. Przeczekała go w swojej kajucie, siedząc na beczce z prochem, z nabitym pistoletem w dłoni. Kapitan powiedział jej, że gdyby ludzie Coksa zwyciężyli, powinna strzelić w beczkę, „żeby ocalić honor”, nie była jednak pewna, ile będzie wart ocalony honor, kiedy będzie spadał z nieba w maleńkich kawałeczkach razem ze szczątkami kajuty. Na szczęście nie musiała tego sprawdzać, ponieważ kapitan Roberts stłumił bunt, odłączając jedno z dział obrotowych Słodkiej Judy i wymierzając je w buntowników. Działo to służyło do ostrzeliwania ołowianymi kulami piratów, gdyby zechcieli spróbować dostać się na pokład. Nie było przeznaczone do ręcznego użytku, gdyby więc z niego wystrzelił, odrzut pewnie posłałby go w powietrze, a wszyscy zginęliby od śmiertelnych perforacji. Była w nim jakaś wściekłość, którą zauważył nawet Cox, opowiadał jej później Cookie. Kapitan miał spojrzenie Wszechmogącego stającego przed wyjątkowo zdemoralizowanym miastem i może Coksowi starczyło oleju w głowie, żeby pojąć, iż być może ma przed sobą kogoś jeszcze bardziej szalonego niż on sam, póki co zdolnego zamienić Coksa i jego kamratów w dużo mniejsze kawałki. Albo, jak powiedział Cookie, kapitan miał popełnić straszną zbrodnię, dopóki nie zdał sobie sprawy, że tego właśnie chce Cox, i ten szatan wcielony pociągnąłby za sobą do piekła duszę kapitana.