— To chyba jestem ja, tak? — zgadywała. — A to ty w kapeluszu biednego kapitana Robertsa.
— Tak — westchnął Mau.
— Dobrze im wyszedł ten kapelusz — stwierdziła dyplomatycznie Daphne. — Skąd wzięli biały kolor?
— W skrzynce z narzędziami jest taki patyczek — odparł smętnie Mau.
— Ach, to pewnie kreda — stwierdziła Daphne. — Przypuszczam, że te wszystkie okrągłe przedmioty, które tutaj narysowano, to armaty?
— Tak. To jest teraz miejsce bogów. Czasem słyszę ich rozmowy. Niektórzy uważają, że bogowie przysłali Judy, żebynam pomóc! Dasz wiarę? W takim razie kto przysłał wielką falę? Uwierzą we wszystko! Dziś rano słyszałem, jak jeden z tych nowych mówił o „jaskini, którą stworzyli bogowie”! My ją stworzyliśmy! Ludzie wymyślili też bogów. Bogów z zimnego kamienia, żebyśmy mogli się schować przed ciemnością w skorupie wygodnych kłamstw. Lecz kiedy przybędą Najeźdźcy, na plaży zobaczą pięć armat stworzonych przez ludzi! I kiedy one przemówią, nie będą kłamać!
— Wysadzicie się w powietrze! Te armaty poobijały się, kiedy je ciągnięto przez skały, a już wcześniej były stare i zardzewiałe! Cookie mówił, że zamienią się w metalowe banany, jeśli strzeli się z nich z więcej niż połową ładunku. Eksplodują!
— Nie uciekniemy. Nie możemy uciec. Więc musimy walczyć. A jeśli będziemy walczyć, musimy zwyciężyć. Przynajmniej wiemy, jak oni będą walczyć.
— Skąd możecie to wiedzieć?
— Bo kiedy przybędą Najeźdźcy, wylegną na plażę i wyzwą na pojedynek naszego wodza.
— Ciebie? Przecież nie możesz…
— Mam więcej niż jeden plan. Zaufaj mi, proszę.
— Wystrzelicie z armat?
— Być może. Oni czczą Locahę. Myślą, że ich chroni. Zbierają dla niego czaszki. Na jego cześć żywią się ludzkim mięsem. Wierzą, że im więcej zabiją ludzi, tym więcej będą mieć niewolników w jego krainie, kiedy ich tam zabierze. Nie zależy im na życiu. Ale Locaha z nikim się nie układa.
Szli teraz znowu plażą. W oddali dwóch mężczyzn bardzo powoli ciągnęło szlakiem armatę.
— Nie mamy zbyt dużo czasu — powiedział Mau. — Mężczyzna z wielkim krwawiącym nosem powie Coksowi, że jesteśmy wyspą pełną dzieci i inwalidów bez spodniowców.Prócz ciebie.
— Nie obchodzi go, kto zginie. Przestrzelił motyla, pamiętasz? — powiedziała Daphne.
Mau pokręcił głową.
— Jak on może wstawać co rano z postanowieniem, żeby znowu być sobą?
— Pewnie gdybyś mógł go zrozumieć, stałbyś się nim. On to potrafi. Zamienia ludzi w kreatury takie jak on. Tak się stało z Foxlipem. I postara się, żeby jedynym sposobem zabicia go było zamienienie się w kogoś gorszego od niego. To prawie poskutkowało w przypadku biednego kapitana Robertsa. Postaraj się, żeby tak się nie stało z tobą, Mau!
Mau westchnął.
— Wracajmy, zanim zaczną nam oddawać cześć, dobrze?
Ruszyli za armatą i Daphne została nieco z tyłu. Nawet ubrany w spodnie, które były dla niego o wiele za duże, Mau wciąż poruszał się jak tancerz. Babka kilka razy zabrała Daphne na balet, chcąc dopilnować, żeby mała wyrosła na prawdziwą damę i nie wyszła za bezbożnego naukowca. Dziewczynka wynudziła się jak mops, a tancerze nie poruszali się z takim wdziękiem, jak to sobie wcześniej wyobrażała. Mau natomiast chodził, jak gdyby każda część jego ciała wiedziała, gdzie jest, dokąd zmierza i jak szybko musi się poruszać, by tam dotrzeć. Ludzie płaciliby spore pieniądze za to tylko, żeby popatrzeć na mięśnie na jego grzbiecie, gdy poruszają się tak jak w tej chwili. Zrozumiała służące z domu dużo lepiej, kiedy na jego ramionach zalśniło słońce. Ahem.
Rankiem wystrzelili z jednej z armat — przedsięwzięcie to polegało na podpaleniu wyjątkowo długiego lontu, a potem na bardzo szybkiej ucieczce wszystkich w przeciwnym kierunku. Huk był imponujący i większość zdążyła się podnieść i zobaczyć, jak kula wpada do wody po drugiej stronie laguny.
Daphne jednak nie wzięła udziału w tym uroczystym przedsięwzięciu. Oczywiście według Cookiego wszystko na pokładzie Judy było o wiele za stare i nadawało się na złom, ale ona sama zaglądała do armatnich luf i rzeczywiście były w opłakanym stanie. Cztery z nich miały pęknięcia, a ostatnia w środku była guzowata jak powierzchnia księżyca. Nie wyglądały jak działa, z których chciałoby się strzelać, jeśli ktoś wychowany został w przeświadczeniu, że jeśli chodzi o armaty, kula powinna wylatywać z przodu. Ale Mau nie chciał jej słuchać, kiedy próbowała z nim o tym rozmawiać, i na jego twarzy pojawiała się mina, którą widziała już wcześniej. Zdawała się mówić: „Wiem, co robię. Nie zawracaj mi głowy. Wszystko będzie w porządku”. A tymczasem Milo i Pilu rozgniatali przy ognisku puste puszki z kambuza Judy w tajemniczym celu, którego nie chcieli zdradzić. Niektórych mężczyzn i chłopców szkolono w obsłudze armat, ale ponieważ brakowało prochu na oddanie kolejnych strzałów, musieli zadowolić się wtykaniem do lufy drewnianych pocisków i dumnym okrzykiem „Bum!” Całkiem nieźle im to szło i byli dumni z tego, jak szybko potrafili krzyknąć „Bum!” Daphne miała nadzieję, że wróg zostanie odpowiednio przeszkolony, żeby zawołać: „Au!” Nic się nie działo i nicsięniedzianie przedłużało się. Skończyli ogrodzenie chroniące pole przed świniami, co znaczyło, że można było dokończyć siew. Zaczęli budowę nowej chaty, ale dużo wyżej na stoku. Sadzono drzewa. Jeden z mężczyzn rozpłatał sobie nogę podczas pierwszego polowania na dziki od czasu wielkiej fali i Daphne zszyła mu ranę, a potem zdezynfekowała ją „piwem-matką”. Mau co noc trzymał wartę na plaży, często z Nieznajomą w pobliżu — ostatnio przynajmniej ufała ludziom na tyle, żeby zostawiać z nimi swojego synka. I dobrze się stało, ponieważ nagle zainteresowała się papieroślą, wycinała z niej najdłuższe pędy z całej wyspy, a potem bez końca splatała w zielone sznury jeden po drugim. Teraz więc — bo tak funkcjonują ludzkie umysły — Nieznajomą zaczęto nazywać Papieroślową Panią.
Pewnego razu z poważną miną wręczyła swoje dziecko Daphne, a wtedy Cahle poczyniła uwagę, którą Daphne nie do końca zrozumiała, ale która rozśmieszyła wszystkie kobiety, więc niemal na pewno było to coś w rodzaju: „Najwyższy czas, żebyś i ty się postarała!”
Ludzie stali się spokojniejsi.
I wtedy przypłynęli Najeźdźcy, bladym świtem.
Przybyli z bębnami i pochodniami.
Mau pobiegł plażą do chat, krzycząc:
— Najeźdźcy tu są! Najeźdźcy!
Ludzie budzili się i wybiegali z chat, a zaraz potem wpadali na siebie, podczas gdy na zewnątrz szczękanie i dudnienie nie ustawało. Psy ujadały i ludzie się o nie potykali. Mężczyźni pojedynczo i dwójkami śpieszyli do armat na wzgórzu, ale było za późno.
— Wszyscy już nie żyjecie — rzekł Mau.
Nad laguną podniosła się mgła. Milo i Pilu przestali hałasować i dopłynęli z powrotem na plażę. Ludzie spoglądali po sobie, czuli się głupio i byli wściekli. A mimo to jakiś mężczyzna na wzgórzu krzyknął na całe gardło „Bum!” i wyglądał na całkiem zadowolonego z siebie.
Później Mau zapytał Daphne o straty.
— No cóż, jeden z mężczyzn upuścił sobie dzidę na stopę — odpowiedziała. — Jakaś kobieta skręciła kostkę, potykając się o własnego psa, a mężczyzna przy armacie niemógł wyjąć ręki z lufy.
— Jak to nie mógł wyjąć ręki z lufy?
— Podobno wpychał do niej kulę, a ona przycięła mu palce — wyjaśniła Daphne. — Może powinieneś napisać list do kanibalów z prośbą, żeby nie przypływali. Wiem, że nie umiesz pisać, ale oni prawdopodobnie nie umieją czytać.