Выбрать главу

— Muszę lepiej zorganizować ludzi — westchnął Mau.

— Nie! — zawołała Daphne. — Powiedz im, żeby sami się zorganizowali! Powinniście mieć wartę! Ktoś cały czas powinien czuwać przy działach. Powiedz kobietom, że muszą wiedzieć, gdzie uciekać. Aha, i obiecaj im, że najszybsza załoga armatnia dostanie dodatkową porcję piwa. Niech sami myślą. Powiedz im, co trzeba zrobić, i niech sami główkują jak. A teraz przepraszam bardzo, muszę dokończyć warzyć piwo!

Po powrocie do chaty, przy kojących zapachach kotła, piwa i pani Bulgot, rozmyślała o Cookiem: czy on przeżył wielką falę, bo jeśli ktoś powinien, to właśnie Cookie.

Daphne wcześniej spędzała mnóstwo czasu w okrętowym kambuzie, bo był to tylko inny rodzaj kuchni, a ona w kuchniach czuła się swojsko. Było to też miejsce bezpieczne. Nawet w apogeum buntu wszyscy kolegowali się z Cookiem i nie miał on żadnych wrogów. Każdy marynarz, nawet szaleniec w typie Coksa, wiedział, że nie należy narażać się kucharzowi, bo ma on mnóstwo sposobów, żeby się zemścić, o czym można się przekonać pewnej nocy, kiedy wisi się nad relingiem, wymiotując własny żołądek.

A do tego jeszcze Cookie stanowił świetne towarzystwo, wydawało się, że był już wszędzie i pływał na wszelkiego rodzaju łajbach, a poza tym wiecznie przebudowywał własną trumnę, którą zabrał ze sobą na pokład. Była teraz częścią umeblowania kambuza i zazwyczaj stały na niej sterty garnków. Dziwił się, że Daphne uważa to wszystko za nieco dziwaczne.

W całej sprawie z trumną najważniejsze było jednak to, że Cookie wcale nie zamierzał w niej umierać. Zamierzał w niej żyć, bo tak ją zaprojektował, żeby unosiła się na wodzie. Wbudował jej nawet kil. Ogromną przyjemność sprawiało mu demonstrowanie, jak świetnie jest wyposażona. Był tam całun, na wypadek gdybyfaktycznie umarł, ale który można było wykorzystać jako żagiel przed tym nieszczęśliwym dniem; był tam składany maszt właśnie do tego celu. Wyściełane wnętrze trumny miało całe rzędy kieszeni, w których schował suchary, suszone owoce, haczyki (i żyłkę), kompas, mapy i cudowny przyrząd do zamieniania wody morskiej w pitną. Był to maleńki pływający świat.

— Pomysł ten podsunął mi pewien harpunnik, kiedy robiłem na statkach wielorybniczych — wyznał jej któregoś dnia, gdy dodawał kolejną kieszeń do wnętrza trumny. — Dziwak był z niego bez dwóch zdań. Miał więcej tatuaży niż Maorys i wszystkie zęby spiłował sobie tak, że były ostre jak sztylety, ale załadowywał tę trumnę na każdy statek, żeby w razie śmierci mieć chrześcijański pochówek, a nie zostać wyrzuconym za burtę zaszyty w kawałek płótna z kulą armatnią do towarzystwa. Sam o tym pomyślałem — pomysł w zasadzie dobry, choć wymaga pewnych modyfikacji. W każdym razie nie zabawiłem długo na tamtym statku, bo dostałem robaków, zanim jeszcze opłynęliśmy Prowincję Przylądkową, i musiałem zejść na ląd w Valparaiso. To było szczęście w nieszczęściu, bo zdaje mi się, że czekał ich marny koniec. Widziałem w swoim życiu kilku szalonych kapitanów, ale tamten był sfiksowany na amen. I możesz być pewna, jeśli kapitan jest szalony, to statek też będzie. Często się zastanawiam, co się z nimi wszystkimi stało.

Daphne skończyła przygotowywać „piwo-matkę” i zeszła zboczem do kruszącego się klifu nad plażą. Był tam Mau i wszyscy artylerzyści, a także — z jakiegoś powodu — Papieroślowa Pani.

Armaty są do niczego, pomyślała. Mau pewnie o tym wie. Więc co on tam wyprawia?

Z oddali doleciał okrzyk „Bum!” Westchnęła…

* * *

Dwaj Dżentelmeni Ostatniej Szansy wbiegli na pokład i dołączyli do kapitana przy relingu.

— Co się dzieje? — zapytał pan Black. — Przecież do Niedzielnych Matczynych jeszcze daleko.

— Marynarz z bocianiego gniazda widział, jak wystrzelono racę — poinformował kapitan z okiem przytkniętym do lunety. — Podejrzewam, że to jakiś biedny rozbitek. Tam jest wyspa. Nie ma jej na mapie. Formalnie potrzebuję pańskiej zgody, panie Black, na zmianę kursu.

— Ha! Oczywiście, że musi pan, kapitanie, zmienić kurs. W rzeczy samej zauważyłem, że już pan to uczynił.

— Rzeczywiście — odparł wesoło kapitan. — Morze rządzi się własnymi prawami.

— Dobra robota, kapitanie. Powinienem słuchać pańskich rad.

Nastąpiła chwila ciszy wywołana tym, że nikt nie wspominał o córce króla.

— Jestem pewien, szanowny panie, że Robertsowi się udało — powiedział kapitan, uważnie przyglądając się znowu odległej wyspie.

— To miło, że pan tak mówi.

— A tymczasem — kontynuował radośnie kapitan — widzę żeglarza, któremu bardzo dopisało szczęście. Ktoś przed nami musiał odkryć tę wyspę. Widzę ogień i człowieka, który łowi ryby z… — Przerwał i wyregulował lunetę. — Hm, wygląda na to, że on siedzi w trumnie…

* * *

Następnego dnia nie wszczęto alarmu, wszczęto go natomiast dzień później i Mau stwierdził, że tym razem wszystko poszło dobrze. Z dnia na dzień ludziom coraz lepiej wychodziły okrzyki „Bum!” I Daphne codziennie zachodziła w głowę, co Mau tak naprawdę planuje.

Rozdział 13

Rozejm

Najeźdźcy zjawili się tuż przed świtem. Przybyli z bębnami i pochodniami, które zapalały czerwone słońca we mgle.

Uszy Mau ich usłyszały. W jego oczach odbiły się ich płomienie. Nagle zbudził się z czegoś, co nie do końca było snem, i poczuł, że oto zaczyna się przyszłość.

Jak to jest? — zastanawiał się. Pierwszego dnia, kiedy pełnił straż na wyspie, miał już wspomnienie tej chwili. Nadleciało ku niemu z przyszłości. Zawsze wyobrażał sobie srebrną nić, która ciągnie go ku przyszłości, ku jej wizji. Tym razem jednak to przyszłość przyciągnęła go do tego miejsca, do tej chwili.

— Są tutaj — szepnął ktoś w pobliżu. Spojrzał na Nieznajomą. Nigdy nie widział, żeby jej twarz coś wyrażała, teraz jednak wystraszyła go nie na żarty. Malowała się na niej czysta, jadowita nienawiść.

— Bijcie w dzwon! — rozkazał i kobieta pobiegła plażą. Mau wycofywał się tyłem, obserwując mgłę. Tego się nie spodziewał. Niczego nie widział!

Po lagunie rozszedł się dźwięk dzwonu ze Słodkiej Judy. Mau pobiegł szlakiem i z ulgą zauważył niewyraźne kształty spieszące w wilgotnych kłębach. Gdzie słońce? Już nadszedł czas świtania!

Nad niższym lasem pierwszy ptak Praojców zwymiotował i natychmiast został zaatakowany przez swego arcywroga.

— Waark! Ty kłamliwy stary hipokryto!

I na te słowa eksplodował poranny chór — każdy ptak, żaba, ropucha i owad, wszystko zaczęło się wydzierać na cały głos. Złociste światło wytoczyło się ze wschodu, wytapiając poszarpane dziury we mgle. Był to piękny widok, nie licząc czarno-czerwonych łodzi wojennych. Większość z nich była za duża, żeby dostać się do laguny. Wylądowali na cyplu przy Małej Nacji i na piasek wysypywały się ludzkie postacie.

Żadnych głosów w głowie, pomyślał Mau. Żadnych martwych ludzi. Tylko ja. Musi mi się udać…

Pilu pędził z ciężką paczką zawiniętą w materiał z papierośli.

— Dopilnowano, żeby był suchy. Będzie dobrze.

Mau spojrzał na zbocze. Przy każdej armacie stał ktoś z długim lontem w ręku, a w jednym przypadku w kobiecym ręku. Spoglądali z niepokojem w jego stronę. Wszyscy.