Выбрать главу

Spojrzał znów w dół na plażę i ujrzał Coksa górującego nad Najeźdźcami.

Spodziewał się kogoś w typie Foxlipa, chudego i o niezdrowym wyglądzie, ale ten mężczyzna był dobre trzydzieści centymetrów wyższy i posturą przypominał Milo. Do kapelusza spodniowców miał przytwierdzone pióra. Były czerwone, pióra wodza. A więc zrobił to, co przepowiedziała dziewczyna-duch — przejął władzę. Takie było ich prawo. Prowadzi najsilniejszy. Logiczne. Przynajmniej dla silnych.

Najeźdźcy jednak nie przystępowali do natarcia. Zostali przy swoich kanu; tylko jeden z nich nadchodził plażą z dzidą trzymaną nad głową.

W pewnym sensie, i był to bardzo dziwny sens, Mau poczuł wielką ulgę. Nie lubił mieć dwóch planów.

— Wygląda bardzo młodo — odezwała się za nim dziewczyna-duch. Odwrócił się i stała tam, drobniutka przy Milo, który dzierżył maczetę wielkości średniego drzewa; a właściwie to było średniej wielkości drzewo, tyle że bez gałęzi.

— Trzeba było ukryć się w lesie z innymi! — rzucił.

— Naprawdę? Trudno, teraz idę z tobą.

Mau zerknął na Milo, ale wiedział, że z tej strony nie uzyska wsparcia. Od narodzin Gwiazdy Przewodniej w opinii ojca dziecka dziewczyna-duch zawsze miała rację.

— Poza tym — dodała — jeśli sprawy przyjmą zły obrót, przynajmniej wszystkich nas spotka to samo. Dlaczego nie atakują?

— Bo chcą rozmawiać. — Mau wskazał na zbliżającego się mężczyznę. Był młody i starał się nie okazywać strachu.

— Dlaczego?

Młodzieniec wbił dzidę w piasek, odwrócił się i uciekł.

— Może zobaczyli armaty. Liczyłem na to. Popatrz na nich. Nie są zachwyceni.

— Możemy im ufać?

— Co do rozejmu? Tak.

— Czyżby?

— Tak, przestrzegają zasad. Pilu i Milo porozmawiają z nimi. Ja jestem tylko chłopcem, bez tatuaży, ze mną nie zechcą rozmawiać.

— Ale jesteś wodzem!

Mau uśmiechnął się.

— Tak, ale nie mów im tego.

Czy tak było też podczas bitwy pod Waterloo? — zastanawiała się Daphne, gdy schodzili na plażę do czekającej grupki. Dziwne… Wszystko takie… kulturalne, jak gdyby bitwa była czymś, co się zaczyna, kiedy ktoś dmuchnie w gwizdek. Obowiązują pewne zasady, nawet tutaj. I oto nadchodzi Cox. O Boże, nawet powietrze, które wydycha, trzeba później umyć.

Pierwszy oficer Cox podszedł do nich, uśmiechając się jak ktoś, kto wita dawno niewidzianego przyjaciela, który jest mu winien pieniądze. Coksa nie widywało się z marsową miną. Jak krokodyle i rekiny, zawsze miał uśmiech dla ludzi, zwłaszcza wtedy, kiedy byli zdani na jego łaskę, przynajmniej gdyby takową posiadał.

— No proszę, proszę — powiedział. — Ty tutaj, młoda damo? A więc Judy dopłynęła aż tutaj? A gdzie Roberts i jego szlachetna załoga? Modlą się?

— Są tutaj, do tego uzbrojeni, panie Cox — odparła Daphne.

— Doprawdy? — zapytał wesoło Cox. — A ja jestem królową Saby. — Wskazał na zbocze, gdzie widoczne były armaty. — To działa z Judy, zgadza się?

— Nie zamierzam panu nic mówić, panie Cox.

— A więc tak. Kupa złomu, o ile dobrze pamiętam. Ten kutwa Roberts był zbyt skąpy, żeby kupić nowe. Wiem, że mam rację. Z chwilą, gdy ich użyjecie, popękają jak kiełbasy! Ale zdaje się, że napędziły stracha moim strasznie lojalnym poddanym. Tak, tak, tak się składa, że jestem ich wodzem. Widzisz mój nowy kapelusz? Całkiem szykowny, nie uważasz? Ja, król ludożerców. — Pochylił się do przodu. — Chyba powinnaś zwracać się do mnie „Wasza Wysokość”, co?

— A w jaki sposób został pan królem, panie Cox? — spytała Daphne. — Jestem pewna, że nie obyło się bez przelewu krwi. — Musiała się powstrzymywać przed rzuceniem się do ucieczki, ale ucieczka przed tym człowiekiem nigdy nie przynosiła pożądanego efektu.

— Tylko raz, więc nie zadzieraj tak nosa. Zdobyliśmy właśnie nowiutką łajbę dzięki uprzejmości garstki życzliwie usposobionych Holendrów, a potem, kiedy wyrzuciliśmy ich za burtę, masa naszych brązowych kamratów napadła na nas znienacka, więc doszło do małej potyczki. Zastrzeliłem tego wielkiego szatana, całego w wojennych barwach i piórach, w chwili gdy miał mnie rozpłaszczyć swoją wielką maczugą — a kapitan tych serojadów miał świetną broń, zbyt dobrą jak na Holendra, i dlatego odebrałem mu ją, nim rzuciliśmy go na pożarcie rekinom — no, w każdym razie wpuściłem trochę powietrza w trzewia dzikusa, ależ ona pięknie chodzi, gładko jak muśnięcie warg — i chwilę później, czary-mary, zostaję ich królem. A potem kurs na ładną wyspę na wielką ucztę koronacyjną. I nie patrz tak na mnie: ja jadłem ryby.

Rozejrzał się.

— Psiakrew, co z moimi manierami? Pozwól, że cię przedstawię chłopcom z tak zwanego Lądu Wielu Ognisk. Przypuszczam, że o nich słyszałaś. Trzeba by obejść ze dwanaście kościołów, żeby zebrać taką paczkę łotrów. — Teatralnym gestem wskazał grupkę mężczyzn, prawdopodobnie pomniejszych wodzów, którzy okrążyli Pilu i Milo, i mówił dalej: — Trochę od nich capi, wierz mi, ale to przez tę ich dietę. Za mało błonnika, rozumiesz? Nie zdejmujcie ubrań, mówię im, guziki dobrze zrobią waszym kiszkom! Ale nie słuchają mnie. Są niemal tak nikczemni jak ja, a do takich pochwał nie jestem zbyt skory. Wierz mi lub nie, ale ci chłopcy tutaj to prawdziwa arystokracja.

Przyjrzała się niektórym z owych arystokratów i ku swemu zdumieniu rozpoznała ich. Znała ich. Spędziła wśród nich większość życia. No, oczywiście nie wśród ludożerców (chociaż krążyły pewne plotki o dziesiątym hrabim Crowcester, lecz w opinii gości podsłuchiwanych z zaufanej windy do transportu posiłków po prostu był bardzo głodny i miał nadzwyczaj kiepski wzrok).

Ci starcy mieli kości w nosach i muszle w uszach, lecz dostrzegła w nich coś znajomego. Otaczała ich aura dobrze odżywionych, znaczących, ostrożnych ludzi, którzy dokładają starań, żeby nie trafić na sam szczyt. Wielu podobnych przedstawicieli rządu bywało u nich w rezydencji. Z biegiem lat zorientowali się, że szczyt nie musi być szczęśliwym ani bezpiecznym miejscem. Jeden szczebel niżej, oto miejsce dla człowieka rozsądnego. Doradza się królowi, ma się wielką władzę, choć bez ostentacji, i nie aż tak często pada się ofiarą mordu. A jeśli władca zaczyna wyskakiwać z dziwnymi pomysłami i staje się kłopotliwy, po prostu… bierze się sprawy w swoje ręce.

Ten, który stał najbliżej, posłał jej nerwowy uśmieszek, choć później Daphne uzmysłowiła sobie, że może po prostu zgłodniał. W każdym razie gdyby odjąć długie włosy, które były upięte w kok z, wetkniętym weń piórem, i dodać srebrne okulary, wyglądałby dokładnie jak premier w jej kraju, a przynajmniej jak premier po rocznym pobycie na słońcu. Pod farbą widziała zmarszczki.

Wódz kanibalów, pomyślała. Co za potworny tytuł. Ale miał przyczepioną do pasa wypolerowaną czaszkę, naszyjnik zrobiono z białych muszelek i kości palców, a z tego, co się orientowała, premier nie nosił wielkiej czarnej maczugi nabijanej zębami rekina.

— Zadziwiające podobieństwo, prawda? — odezwał się Cox, jak gdyby czytał w jej myślach. — A tam jest jeszcze jeden, którego można by w słabym świetle wziąć za arcybiskupa Canterbury. To tylko pokazuje, co może zdziałać fryzura i garnitur od londyńskiego krawca, no nie?

Puścił do niej to swoje potworne oko i Daphne, która poprzysięgła sobie, że będzie takie rzeczy ignorować, usłyszała swój głos:

— Arcybiskup Canterbury nie jest kanibalem, panie Cox!

— Tak mu się wydaje, panienko. Wino i hostia, milady, wino i hostia!