Выбрать главу

Daphne wzdrygnęła się. Ten człowiek miał niesamowitą zdolność zaglądania do głowy i pozostawiania w niej wrażenia brudu. Nawet na plaży chciała przepraszać piasek za to, że pozwoliła mu po nim stąpać, lecz miny pomarszczonych starców sprawiły, że serce zabiło jej mocniej. Mieli gniewne miny! Nienawidzili go! Sprowadził ich tutaj i teraz znaleźli się pod lufami armat! Mogli zginąć, a przecież całe życie poświęcili temu, żeby nie dać się zabić. W porządku, zabił ostatniego króla, ale tylko dlatego, że miał czarodziejską broń. Wyczuwało się w nim szaleństwo. Tradycja była czymś wspaniałym, czasem jednak trzeba podjąć praktyczne kroki…

— Proszę mi powiedzieć, panie Cox, mówi pan językiem swych nowych poddanych? — zapytała słodkim głosikiem.

Cox wydawał się zdumiony.

— Co, ja? Nie usłyszysz, jak używam tego ich pogańskiego bełkotu! Ugga ługga to, lugga mugga tamto! To nie dla mnie! Uczę ich angielskiego, skoro chcesz wiedzieć. Ucyliwizuję ich, nawet jeśli będę musiał zastrzelić wszystkich co do jednego, możesz mi wierzyć. A propos ugga ługga, o czym oni tak trajkoczą?

Daphne przysłuchiwała się jednym uchem. Negocjacje wojenne postępowały dość osobliwie. Wojownicy ze strony wroga słuchali Pilu, lecz kiedy odpowiadali, spoglądali na Milo, jako że sam Pilu nie był ważny.

Mau w niczym nie brał udziału. Stał za braćmi wsparty o dzidę i przysłuchiwał się. Daphne chciała się przecisnąć do niego, ale okazało się, że nie musi — wodzowie ludożerców błyskawicznie się przed nią rozstępowali.

— Co się dzieje? — wyszeptała. — Przestraszyli się armat?

— Tak. Wierzą w walkę jeden na jednego, jeden wódz przeciwko drugiemu. Jeśli nasz wódz pokona ich wodza, odpłyną.

— Można im zaufać?

— Tak. Chodzi o wiarę. Jeśli ich bóg się do nich nie uśmiechnie, nie będą walczyć. Ale Cox chce, żeby walczyli wszyscy, i wiedzą, że muszą go słuchać. Chce masakry. Mówi im, że armaty nie działają.

— Ale ty myślisz inaczej — powiedziała Daphne.

— Myślę, że jedna wystrzeli — zdradził cicho Mau.

— Jedna? Jedna?

— Ciszej! Tak, jedna. Tylko jedna. To nie ma zresztą znaczenia, bo wystarczy nam prochu najwyżej na jedną salwę.

Daphne zaniemówiła. Wydusiła w końcu:

— Przecież mieliśmy trzy beczki!

— To prawda. Ta mała z twojej kajuty była w połowie pusta. Pozostałe wypełnione są prochową zupą. Dostała się do nich woda. Zrobiła się z tego cuchnąca breja.

— Ale kilka tygodni temu strzeliłeś z armaty!

— Prochu z małej beczki wystarczy na dwie salwy. Pierwszą wystrzeliliśmy na próbę z armaty, która wyglądała na najmniej przerdzewiałą. Udało się. Sama widziałaś. Wzdłuż lufy zrobiło się pęknięcie, ale i tak jest najlepsza. Nie martw się, naprawiliśmy ją.

Daphne zmarszczyła brwi.

— Jak można naprawić armatę? Nie można naprawić armaty, nie tutaj!

— Spodniowiec może i by nie dał rady, ale mnie się udało — oświadczył z dumą Mau. — Pamiętaj, że ty nie umiałaś wydoić świni!

— No dobra, to jak się naprawia zepsutą armatę? — spytała Daphne.

— Po naszemu — rzekł rozpromieniony Mau. — Sznurkiem!

— Sznur…?

— Waark! Cox to diabelskie nasienie!

Nawet Daphne, z otwartymi w proteście ustami, odwróciła się, żeby spojrzeć…

Cox jednak był najszybszy ze wszystkich. Jego ręka zareagowała błyskawicznie, gdy papuga szybowała nad plażą. Odbezpieczył broń, wycelował i strzelił, jeden ruch, trzy strzały, jeden po drugim. Papuga zaskrzeczała i spadła w gąszcz papierośli nad plażą, a w powietrzu zostały po niej fruwające pióra.

Cox popatrzył po zebranych i ukłonił się z wymyślnym wymachem ręki jak muzyk, który właśnie odegrał szczególnie trudny koncert fortepianowy. Najeźdźcy spoglądali jednak na niego, jak gdyby był małym chłopcem dumnym z tego, że właśnie się zsikał.

Daphne wciąż próbowała się uporać w myślach ze sprawą sznurka, a do tego doszło jeszcze: Trzy strzały pod rząd! Ten holenderski kapitan miał rewolwer!

— Chyba już czas — powiedział Mau. — Pilu dość im namącił w głowach. Tłumacz moje słowa na język spodniowców, dobra?

I nim zdążyła zaoponować, Mau już odszedł od niej po piasku dziarskim krokiem. Wcisnął się w krąg zebranych i nie wiadomo kiedy stanął przed Najeźdźcami.

— Kto mówi, że nasze działa nie strzelają? — ryknął. — Dość tych sporów! Ognia!

Na skarpie Nieznajoma/Papieroślowa Pani, która posłusznie przycupnęła przy swojej zielonej armacie, podpaliła lont i zgodnie z zaleceniem bardzo szybko się oddaliła i stanęła za drzewem, a gdy huk wybrzmiał, jeszcze szybciej wróciła. Nie zwracała uwagi na armatę skrytą pod chmurądymu — patrzyła na lagunę.

Kula wpadła z pluskiem na środku, wywracając trzy łodzie. Ludzie znaleźli się w wodzie. Kobieta uśmiechnęła się i wróciła do armaty. Choć była niema, błagała, by pozwolono jej wystrzelić. Czy nie zebrała tych wszystkich pnączy? Czy nie skręcała z nich sznurów od świtu do nocy, wplatając w nie bezgraniczną nienawiść ze swego serca? Czy Mau nie widział, jak pomaga Pilu łatać szczeliny w armatach kawałkami metalu? Nie widział, z jakim zaangażowaniem oplatała armaty, warstwa po warstwie sznurami, każdy tak mocny jak jej żądza zemsty?

Widział, a one wytrzymały; cienkie pędy papierośli utrzymały czerwoną błyskawicę w środku.

Wróciła pod drzewo, wyjęła dziecko ze splecionej z papierośli kołyski, pocałowała je i rozpłakała się.

— Znowu strzelimy — krzyczał Pilu w powstałym zamieszaniu. — Zniszczymy wasze wielkie kanu. Rzuciliśmy wam wyzwanie pojedynku jeden na jednego. Musicie je przyjąć! A może chcecie popłynąć do domu wpław?

Najeźdźcy zebrali się wokół Coksa, który wyzywał ich od najgorszych.

— Cóż mamy do stracenia, panie Cox? — zawołała Daphne, przekrzykując zgiełk. — Nie wierzy pan w swoją wygraną? — A potem wysyczała w języku wyspiarzy: — Zatopimy wszystkie kanu! Dobrze strzeżemy naszych dział! — Mau szepnął jej coś i dodała: — Jeśli użyje pan broni w kręgu Kahana, zabiją pana, panie Cox. To wbrew wszelkim obowiązującym prawom!

Rozległ się głuchy łomot i okazało się, że to Milo bije się w pierś.

— Kto będzie walczył? — ryknął. — Kto będzie walczył?

— Dobrze już, dobrze! Ja! — warknął Cox. Odepchnął kilku swoich i otrzepał koszulę. — Ha! I ja mam tu niby być królem? — poskarżył się. — Wielkie nieba, gdyby tu przygalopowała brygada gwardzistów, lepsze by to było od takiej bandy zdrajców! — Mierzył gniewnym spojrzeniem Milo. — Mogę walczyć z tym olbrzymem — dodał. — Trudno będzie spudłować do takiego celu.

— Masz jakiś plan? — syknęła Daphne do Mau. — Chyba nie pozwolisz, żeby zastrzelił Milo?

— Tak, mam plan. Nie, nie zastrzeli Milo. Powiedzielibyśmy, że Milo jest wodzem, gdyby do walki stanął jeden z Najeźdźców, bo Milo by zwyciężył. Ale nie mogę pozwolić Coksowi strzelać do niego. Jest tak duży, łatwy cel do…

Rysy Daphne znieruchomiały, gdy zaczęła powoli rozumieć.

— To będziesz ty, tak…? Ty będziesz walczył.

Została odepchnięta na bok, gdy Milo położył potężną dłoń na ramieniu chłopca, sprawiając, że ten nieco się przekrzywił.

— Posłuchajcie mnie! — zwrócił się do Najeźdźców. — Ja nie jestem wodzem! Wodzem jest Mau. Wrócił z krainy Locahy. Uwolnił nieżyjących. Bogowie chowali się przed nim w jaskini, ale on ich znalazł i wyjawili mu tajemnicę świata! Poza tym on nie ma duszy!

Psiajucha! — pomyślała Daphne. Jeden z lokajów został wyrzucony z pracy za wypowiedzenie tego słowa, kiedy miała osiem lat, i do rejsu na Słodkiej Judy uważała, że to najgorsze przekleństwo na świecie. Wciąż takie się wydawało.