Выбрать главу

Psiajucha! Milo jeszcze nigdy nie wypowiedział tylu słów w ciągu jednego dnia! Mogły zostać wypowiedziane przez jego brata, bo były prawdą w przebraniu kłamstw i w tym fakcie było coś takiego, co sprawiło, że odbijały się echem w jej głowie. Najwyraźniej ten sam efekt wywołały w głowach wojowników. Gapili się na Mau ze zdumieniem.

Na ramieniu Daphne też spoczęła ciężka ręka. Usłyszała głos Coksa:

— Panienko? Mam teraz zastrzelić tego małego gnojka, tak?

Odwróciła się i odtrąciła jego rękę. On jednak chwycił ją mocno za przegub.

— Gadaj zdrów, Cox, ale to ja mogłabym cię zastrzelić!

Cox roześmiał się.

— O, widzę, że zasmakowałaś w zabijaniu, panienko? — spytał, przysuwając blisko swoją twarz. — Chociaż ja zawsze uważałem, że otrucie się nie liczy. Bardzo charczał? Zzieleniał? Ale za wybicie dwóch zębów Polegrave’owi, tej podstępnej szui, wielkie brawa… Nie próbował się do ciebie przystawiać, co? Zastrzeliłbym go, gdyby spróbował zrobić coś nieprzyzwoitego. A właściwie, mówiąc szczerze, zastrzeliłem go wczoraj, bo był potwornie upierdliwy, przepraszam za wyrażenie…

Daphne udało się wyrwać rękę.

— Nie dotykaj mnie! Nawet nie próbuj sugerować, że jestem taka jak ty! Nie…

— Stop. — Mau nie krzyczał. Krzyczała za niego jego dzida. Była wycelowana w serce Coksa.

Nikt się nie poruszył i po chwili odezwał się Cox, mówił wolno i ostrożnie:

— Ach, to twój kawaler? Co powie na to kochany tatuś? O rany! I jeszcze nauczyłaś go mówić.

Ludożerczy bliźniak premiera stanął między nimi z uniesionymi rękami i nagle zaczęto potrząsać mnóstwem dzid i maczet.

— Jeszcze nie walka! — zwrócił się do Coksa łamaną angielszczyzną, po czym odwrócił się do Daphne. — Chłopak nie ma duszy? — zapytał w ojczystym języku.

— Wielka fala zabrała mu duszę, ale stworzył sobie nową — odpowiedziała.

— Nieprawda. Żaden człowiek nie może stworzyć sobie duszy!

To go zaniepokoiło, pomyślała Daphne.

— A on to zrobił. Stworzył ją poza sobą. Chodzicie po niej — powiedziała. — I nie uda się wam jej ominąć! Pokrywa całą wyspę, każdy liść i kamyk!

— Mówią, że masz moc, dziewczyno-duchu. — Mężczyzna cofnął się o krok. — Czy to prawda? Jakiego koloru są ptaki na wyspie Locahy?

— Tam nie ma kolorów. Nie ma ptaków. Ryby są srebrne i szybkie jak myśl. — Te słowa po prostu czekały w głowie, już przygotowane. Wielkie nieba, pomyślała, ja to wiem!

— Jak długo można pozostać w krainie Locahy?

— Jak długo spada kropla wody — odpowiedziały usta Daphne, nim usłyszała do końca pytanie.

— A dusza, która tworzy własną duszę… on był w krainie Locahy?

— Tak, i biegł szybciej niż sam Locaha.

Ciemne, świdrujące oczy przez jakiś czas wpatrywały się w nią i poczuła, że pomyślnie przeszła próbę.

— Jesteś bardzo bystra — stwierdził nieśmiało starzec. — Kiedyś chciałbym zjeść twój mózg.

Z jakiegoś powodu podręczniki etykiety, które wciskała jej do czytania babka, nie przewidywały podobnej sytuacji. Oczywiście niepoważni ludzie mawiali do małych dzieci: „Jesteś taki słodki, że mógłbym cię schrupać!”, ale tego typu żarty wydają się mniej śmieszne, kiedy wypowiada je mężczyzna w barwach wojennych, który jest właścicielem więcej niż jednej czaszki. Daphne, skazana na dobre maniery, zdecydowała się na: „To bardzo miłe z pańskiej strony”.

Kiwnął głową i wrócił do swoich pobratymców, którzy obstąpili Coksa.

Podszedł do niej Mau, uśmiechając się.

— Ich kapłan cię polubił — powiedział.

— Tylko za mój mózg, Mau, ale nawet gdyby go zjadł na obiad, miałabym go więcej niż ty! Nie widziałeś, jak Cox jest teraz uzbrojony? To „pieprzniczka”. Miał ją jeden z przyjaciół ojca! Ma sześć komór. Czyli sześć strzałów bez ładowania! A do tego ma jeszcze zwykły pistolet!

— Będę szybki.

— Nie możesz być szybszy od kuli!

— Będę robić uniki — powiedział Mau z irytującym spokojem.

— Słuchaj, czy ty nie rozumiesz? On jest podwójnie uzbrojony, a ty masz tylko dzidę. Prędzej ty nie będziesz miał czym rzucać, niż on nie będzie miał z czego strzelać!

— Tak, ale prędzej jego broń straci swoje bum, niż mój nóż straci swoje ciach — przekonywał Mau.

— Mau, nie chcę, żebyś zginął! — krzyknęła Daphne. Te słowa odbiły się echem od klifów, a ona spąsowiała.

— Więc kto ma zginąć? Milo? Pilu? Kto? Nie. Jeśli ktoś ma umrzeć, to powinienem być ja. Już raz umarłem. Wiem, jak to się robi. Koniecdyskusji!

Rozdział 14

Pojedynek

Za nimi ucichł gwar zgromadzenia. Nad wypełnionymi łodziami wojennymi, nad grupką wodzów Najeźdźców na brzegu, nad ludźmi, którzy zakradli się nad klif i stamtąd podglądali rozwój sytuacji, zapadła cisza. Słońce świeciło zbyt jasno, żeby na nie patrzeć, i już wygotowywało wszystkie kolory z krajobrazu. Świat wstrzymywał oddech.

Miało nie być odliczania ani sygnału. Nie było żadnych zasad. Istniała jednak tradycja. Pojedynek miał się zacząć, kiedy pierwszy z walczących podniesie broń. Dzida i nóż Mau leżały przed nim na piasku. W odległości czterech metrów Cox położył swoją broń, ale dopiero po długiej kłótni.

Teraz była to tylko kwestia obserwowania oczu przeciwnika.

Cox szczerzył zęby w uśmiechu.

Czy nie marzy o tym każdy chłopiec? Żeby stanąć przed wrogiem? Znalazły się tutaj wszystkie razem, pod rozpalonym do białości słońcem — wszystkie kłamstwa, wszystkie lęki, cała zgroza i przerażenie przyniesione przez wielką falę, wszystkie tutaj, w śmiertelnej postaci. Tutaj mógł je pokonać.

I liczyło się tylko jedno:Jeśli nie ośmielisz się pomyśleć, że ci się uda, nie uda ci się.

Oczy szczypały Mau od patrzenia. Oślepiało go ostre światło słońca, przynajmniej jednak w głowie nie słychać już było żadnych głosów…

Prócz…

Dobry dzień na to, by umrzeć, odezwał się Locaha.

Ramię Mau błyskawicznie wystrzeliło do przodu, ciskając garść piasku w oczy Coksa. Nie czekał, tylko chwycił nóż i zaczął biec, słysząc za plecami przekleństwa. Ale nawet kiedy nie ma zasad, nie można oszukiwać. Wziął do ręki tę broń, kiedy odkładał dzidę. Nie musiał mówić, że wybrał piasek. To też była dobra broń.

Nie zatrzymuj się. Nie oglądaj, tylko biegnij.

Planu nie było. Nigdy go nie było. Była tylko nadzieja, ale choć niewielka, wystarczała Mau, i było też coś, o czym powiedziała mu dziewczyna-duch pierwszego dnia, kiedy się spotkali: broń palna nie lubi wody.

Laguna była teraz jego schronieniem i pędził ku niej zygzakiem. Woda była jego światem. Cox był postawnym, ciężkim mężczyzną i woda ciągnęłaby go za ubranie. Tak!

Usłyszał strzał i kula ze śpiewem przeleciała mu obok głowy. Ale on już znalazł się w lagunie i zanurkował, kiedy woda sięgała mu niewiele nad kolana. Będzie musiał wypłynąć, żeby zaczerpnąć powietrza, ale jego przeciwnik chyba nie odważy się wejść za nim do wody?

Zatrzymał się gdzieś pośrodku laguny, gdzie pływały uszkodzone kanu, i skorzystał z tej osłony, żeby nabrać powietrza. Wyjrzał zza kanu i zobaczył Coksa — stał na brzegu i już do niego celował.