Teraz obszedł potężne pokruszone skały, które stały u wejścia do doliny, i zatrzymał się.
Do lasu dostało się coś dużo większego niż ptasie odchody albo świnie. To nie mogła być tylko wielka fala. Coś olbrzymiego przecięło las, pozostawiając za sobą pas zmiażdżonych drzew.
I to nie tylko drzew, to coś zostawiło za sobą istne skarby. Skały! Szare i okrągłe, brązowe, czarne… Solidne twarde bryły miały wiele zastosowań tutaj, gdzie górskie kamienie za bardzo się kruszyły, by można było z nich wykonać porządną broń.
Ale Mau oparł się pokusie zebrania ich już teraz, w końcu kamienie nigdzie nie uciekną, a poza tym zobaczył trupa. Leżał przy tym szlaku, jak gdyby odrzucił go jakiś potwór, i cały był pokryty małymi czerwonymi krabami, dla których nadszedł wielki dzień.
Mau nigdy jeszcze nie widział takiego człowieka, chociaż o nich słyszał — o bladych ludziach z północy, którzy zakrywają nogi płótnem, wyglądają więc jak ptaki Praojców. Zwano ich spodniowcami i byli oni bladzi jak duchy. Ten tutaj nie przeraził go, nie po wspomnieniu wczorajszego dnia, które nie przestawało wrzeszczeć za drzwiami w jego głowie. Był topo prostu trup. Nie znał tego człowieka. Ludzie umierają.
Mau nie wiedział też, coz nim zrobić, zwłaszcza że kraby miały już pewien pomysł. Mruknął pod nosem:
— Praojcowie, co mam zrobić ze spodniowcem?
Rozległ się dźwięk, jak gdyby las brał wdech, i Praojcowie rzekli:
ON NIE JEST WAŻNY! WAŻNA JEST TYLKO NACJA!
Niewiele mu pomogli, Mau zaciągnął więc ciało szlakiem połamanych drzew w głąb lasu, z armią małych krabów sunących za nimi z wielką determinacją. Miały za sobą lata figowych pestek i ptasich odchodów. Znosiły to, jak przystało na grzeczne małe kraby, zdawały się mówić, teraz jednak nadszedł czas, żeby zamieszkać w krabowym idealnym świecie.
Na dalszym odcinku szlaku leżał następny spodniowiec, także wyrzucony przez potwora. Mau tym razem w ogóle się nie zastanawiał i od razu wciągnął go w plątaninę zarośli. Tylko tyle mógł zrobić. Ostatnio za długo kroczył śladami Locahy. Być może kraby zabiorą duszę tego mężczyzny z powrotem do spodniowcowego świata, lecz tu i teraz Mau miał inne sprawy na głowie.
Coś przyszło tutaj z wielką falą, pomyślał. Coś dużego. Większego od krokodyla żaglowego{Krokodyl żaglowy (crocodylus porosus Maritimus) wciąż występuje we wszystkich zakątkach Oceanu Pelagialnego. Pokonuje olbrzymie odległości w wodzie}, większego od łodzi wojennej, większego nawet od… wieloryba? Tak, to mogło być to, duży wieloryb. Czemu nie? Wielka fala przeniosła olbrzymie głazy za osadę, wieloryb nie miałby więc żadnych szans. Tak, wieloryb, bardzo możliwe, że grzmocił swym wielkim ogonem w lesie i powoli ginął pod własnym ciężarem. Albo jedna z naprawdę wielkich morskich kałamarnic, zastanawiał się Mau, albo bardzo duży rekin.
Musiał się upewnić. Musiał się dowiedzieć. Rozejrzał się i pomyślał: Tak, ale nie po ciemku. Nie o zmierzchu. Rano wróci tu z bronią. I rano to coś może już nie będzie żyło.
Wybrał ze szlaku potwora dwa kamienie, które wyglądały na przydatne, i wziął nogi za pas.
Nad dżunglę przetoczyła się noc. Ptaki poszły spać, obudziły się nietoperze. Na opustoszałym niebie zamigotało kilka gwiazd.
A w gąszczu połamanych drzew na końcu szlaku coś łkało — przez całą noc.
Mau obudził się wcześnie. Na okrągłym metalowym przedmiocie nie było już owoców, obserwował go natomiast ptak Praojców, licząc na to, że może nie żyje. Kiedy zobaczył, że Mau się porusza, westchnął i odszedł kołyszącym się krokiem.
Ogień, pomyślał Mau. Muszę rozpalić ognisko. A do tego potrzebuję nadpróchniałego drewna. Jego zapas w sakwie przez falę zamienił się w błoto, ale w wyższym lesie zawsze można było je znaleźć.
Zgłodniał, najpierw jednak musiał rozpalić ogień. Przecież bez ognia i dzidy nie mógł liczyć na to, że stanie się mężczyzną.
Przez dłuższy czas obijał metal dwoma kamieniami, które zabrał ze szlaku potwora, i udało mu się uformować długi kawałek, który był dość giętki, ale i bardzo ostry. Dobry początek. Potem ociosał jeden z kamieni, aż powstał wystarczająco głęboki rowek, który pozwolił mu przytwierdzić kamień do patyka za pomocą papierośli. Okręcił pędami jeden z końców nowego metalowego noża, tworząc w ten sposób rączkę.
Wstało słońce, a z nim Mau, który wziął do rąk nową maczugę i nowy nóż.
Tak! Może i były to żałosne narzędzia, które mężczyzna by wyrzucił, ale teraz mógł zabijać. I czy nie na tym między innymi polega bycie mężczyzną?
Ptak Praojców wciąż go obserwował z bezpiecznej odległości, kiedy jednak zobaczył wyraz jego twarzy, oddalił się pośpiesznie i ciężko wzbił w powietrze.
Słońce przygrzewało coraz mocniej i Mau zaczął się wspinać do wyższego lasu. Zastanawiał się, kiedy ostatnio się posilał. Zjadł mango, ale jak dawno temu? Nie mógł sobie przypomnieć. Wyspa Chłopców znajdowała się daleko w czasie i przestrzeni. Przepadła.Wszystko przepadło. Nacja też. Ludzie, chaty, kanu, wszystko zmiecione z powierzchni ziemi. Teraz pozostawały tylko w jego głowie, jak sny, ukryte za szarym murem…
Próbował powstrzymać tę myśl, lecz szary mur runął i zza niego napłynęła cała groza, cała śmierć, cała ciemność. Wypełniła jego głowę i z brzęczeniem wydostała się na powietrze jak chmara owadów. Wszystkie obrazy, które ukrył przed sobą, wszystkie dźwięki, wszystkie zapachy wypełzły, wyślizgnęły się z jego pamięci.
I nagle wszystko stało się jasne. Wyspa pełna ludzi nie mogła zginąć. Ale chłopiec — tak. No właśnie! To miało sens! Umarł on! A jego duch wrócił na wyspę, ale niczego nie widział, bo należał do świata duchów! Był zjawą. Jego ciało zostało na Wyspie Chłopców, tak! A wielka fala nie była prawdziwa, był nią Locaha, który przybył po niego. To wszystko miało sens. Umarł na wyspie, gdzie nie było nikogo, kto by go powierzył mrocznej toni, stał się więc duchem, wędrującą zjawą, a zewsząd otaczali go ludzie należący do świata żywych.
Mau uznał, że nie jest tak źle. Najgorsze ma już za sobą. Nie będzie mógł już nigdy zobaczyć się z rodziną, bo wszyscy wywieszali wokół domów woreczki przeciwko duchom, ale chociaż wiedział, że żyją.
Świat wziął wdech.